W dzisiejszych czasach państwa cywilizacji łacińskiej charakteryzują się dwoma systemami polityczno-gospodarczymi. Mowa tutaj o demokracji i kapitalizmie. O ile można je spotkać w różnych wydaniach, to główne założenia się nie zmieniają, nieważne czy chodzi o opiekuńcze państwa skandynawskie, czy nastawione na prywatyzację wielu domen gospodarki Stany Zjednoczone. To lud ma największy wpływ na wybór władzy, co zapewnia demokracja. Żadne państwo dzisiejszej cywilizacji łacińskiej nie neguje również użyteczności wolnego rynku w życiu swoich obywateli i rozwoju gospodarki. Istnieją jednak sytuacje, gdzie demokracja i wolny rynek na siebie nachodzą. Dylemat, który wtedy występuje, polega na wyborze, które z nich ma pierwszeństwo nad drugim. Dokładnie taki dylemat pojawia się w pytaniu: czy obywatel powinien mieć prawo do sprzedania swojego głosu w wyborach demokratycznych innemu obywatelowi? Jak najbardziej tak.
Na samym początku należy zdiagnozować, co głównie zatrzymuje państwa przed legalizacją handlu głosami elekcyjnymi. Z mojej osobistej obserwacji wypowiedzi w przestrzeni internetowej, dochodzę do wniosku, że argumenty przeciwko takiemu rozwiązaniu odnoszą się w większości do szeroko pojętej ludzkiej moralności. Zwracam w tym miejscu uwagę, że istnieją już legalne działania w obrębie demokratycznych wyborów prezydenckich czy parlamentarnych, których „moralną” słuszność również można kwestionować. Doskonałym przykładem niesprawiedliwych przepisów prawnych wobec wyborców jest sprawa pani Poseł Moniki Pawłowskiej. Dostając mandat poselski, reprezentowała Lewicę, jednak w marcu 2021 roku przeszła do prawicowej partii Porozumienie, oczywiście zachowując mandat poselski. W polskich realiach wyborcy oddają głos na opcję polityczną, którą dany kandydat na posła reprezentuje. Polskie prawo przyzwoliło zatem, aby wyborcy Lewicy stracili jednego reprezentanta w Sejmie z powodu osobistej decyzji pani Moniki Pawłowskiej.
Z pewnością można by znaleźć więcej patologii, które reprezentują brak chęci reprezentowania obywateli przez polityków. Takie zachowania, jak na przykład pani Moniki Pawłowskiej, reprezentują niemoralne zachowania niezakazane przez prawo w polskim życiu politycznym. Zbyt głęboka analiza pojedynczych przypadków mogłaby jednak sugerować wysuwanie wniosków na podstawie anegdotycznych przypadków. W tym miejscu zachęcam Cię, czytelniku, abyś zreflektował się, czy potrafisz w ciągu ostatnich lat znaleźć więcej przypadków nieuczciwości polityków. Zakładam, że większość osób doszłaby do odpowiedzi twierdzącej na ten wywód. Tutaj nasuwa się pytanie: skoro prawo przyzwala na niemoralne zachowania w środowisku polityków, dlaczego zabrania takowe wśród wyborców niezajmujących się polityką? Osobiście nie twierdzę, aby handel głosami wyborczymi z pewnymi regulacjami był niemoralny, jednak jest to pytanie skierowane do osób, które mają odmienne zdanie niż ja. Niezakazywanie przepisów rodzących patologie w polskiej polityce powoduje coraz większą elitaryzację grupy zawodowej, jaką tworzą politycy. Zgodnie z zasadą równości wszystkich obywateli wobec prawa, uważam, że powinno się „zliberalizować” zasady oddawania głosów w demokratycznych wyborach, dopuszczając właśnie możliwość wolnego handlu na tym polu.
Kontynuując kwestię legalnych, a jednocześnie niemoralnych postępowań polityków, warto zwrócić uwagę na obietnice wyborcze. Częstym zarzutem wobec polityków jest obiecywanie tzw. gruszek na wierzbie podczas kampanii wyborczej i niespełnianie owych obietnic. Zalegalizowanie handlu głosami wyborczymi mogłoby zredukować występowanie owego zjawiska. Pragnę zobrazować pewny model. Podążaj za mną.
Mamy partię polityczną A i jej docelowych wyborców, A’. Analogicznie mamy drugą partię, B i jej docelowych wyborców B’. Partia A w kampanii wyborczej obiecuje wprowadzenie relatywnie dużych zasiłków, skierowanych do 65% społeczeństwa, czyli A’. Z powodu złej koniunktury i innych czynników zewnętrznych, wielu ludzi znalazło się w kiepskiej sytuacji finansowej. Na żadnym szczeblu systemu edukacji w tym państwie nie uwzględniono nauki o ekonomii. Jak widać, istnieją silne przesłanki, by sądzić, że duża część obywateli nie wie, że transfery socjalne biorą się przez zebranie tych pieniędzy od obywateli w postaci różnych podatków lub składek i redystrybuowanie ich. Partia A zyska zatem na desperacji i niewiedzy dużego odsetka społeczeństwa. Partia B z kolei stroni od populistycznej narracji. Koncentruje się na długookresowym rezultacie, uważając program partii A za korzystny wyłącznie w krótkim okresie. Wyborcy B’ znają ogólne zasady funkcjonowania gospodarki, właśnie dlatego zamierzają oddać swój głos na partię B. Można zatem wysunąć wniosek, że wyborcy B’ są w większości lepiej wykształceni niż obywatele A’. Według badań CBOS im wyższe wykształcenie ma przypadkowy obywatel, tym większy ma szacunek do ludzi bogatych i więcej majętnych ludzi zna [1]. Tutaj nachodzi kolejny wniosek, że, ceteris paribus, bogactwo zwiększa się proporcjonalnie do wzrostu wykształcenia, gdyż większy szacunek i częstsze przebywanie z ludźmi bogatymi często wiążą się z byciem w podobnej sytuacji materialnej, o podobnym statusie społecznym. Wyborcy B’ w tym modelu są zatem bogatsi niż A’. Jak mogą się potoczyć zbliżające wybory?
W przypadku, gdy handel głosami wyborczymi jest nielegalny, partia A wygrywa wybory, zakładając odpowiednią frekwencję, wywołaną chęcią szybkich zmian w państwie. Tzw. dyktatura większości, która była zapatrzona na wyniki krótkookresowe i obietnice partii A, podjęła decyzję szkodliwą w długim okresie dla całości społeczeństwa, czyli dla grup A’ i B’.
W hipotetycznej odwrotnej sytuacji, gdy handel głosami jest możliwy, wyborcy B’ mogliby wykupić część głosów A’. A’ uzyskaliby krótkookresowy zysk kosztem krótkookresowej straty wyborców B’, jednak w długim okresie całe społeczeństwo uzyskałoby pozytywny rezultat.
Oczywiście prawdziwe życie nie jest modelem ekonomicznym. Pojawiłaby się z pewnością pokusa nadużyć wśród najbogatszej warstwy społeczeństwa. By temu zaradzić, należy narzucić na rynek głosów wyborczych pewne regulacje, bo właśnie od tego jest państwo. Proponowałbym na przykład:
– głos obywatela przykładowego państwa X może kupić tylko i wyłącznie inny obywatel państwa X. Eliminuje to jakikolwiek wpływ obywateli państw bardziej zamożnych na państwo X,
– głos wyborczy może kupić tylko osoba fizyczna. Nie pozwala to międzynarodowym korporacjom na swojego rodzaju kupowanie przychylnej sobie władzy,
– ustalenie maksymalnej ilości głosów na jednego obywatela, np. 3. Bardzo mała grupa miliarderów nie miałaby więc przeważającego wpływu na wybór władzy.
Spójrzmy jednak jeszcze raz na zjawisko obietnic wyborczych. W gruncie rzeczy są one niczym innym jak legalnym kupowaniem głosów wyborców. Z perspektywy wyborcy A’, nie ma różnicy, czy w ciągu najbliższego roku partia A w przypadku zwycięstwa będzie przekazywać mu 200 zł miesięcznie, czy będzie to pewien obywatel B’, kupujący od niego głos wyborczy za 2400 zł (200*12). Na dodatek od strony moralnej zakup taki jest bardziej słuszny niż „zakup” głosów obietnicami wyborczymi. Obietnice mogą zostać niedotrzymane, natomiast pieniądze zawsze wpłyną na konto sprzedającego swój głos. Być może najwyższy czas, by zastąpić nieszczęsną „kiełbasę wyborczą”, obiecywaną masom ludzi, możliwością pewnego zysku z rąk prywatnych, a nie publicznych, tylko redystrybuowanych w inny sposób, niż zostały zebrane [2]?
Abstrahując od obietnic wyborczych, należy również spojrzeć na niebotyczne kwoty wydawane w trakcie kampanii wyborczych, które również pełnią funkcję swojego rodzaju zapłaty za zwiększenie głosów w wyborach. W polskich wyborach prezydenckich w 2020 roku komitet wyborczy Andrzeja Dudy wydał 28,6 mln zł. Komitet Małgorzaty Kidawy-Błońskiej wydał z kolei 7,8 mln, a Rafał Trzaskowski, zastępując Kidawę-Błońską 9,5 mln zł [3]. Te kwoty są tylko zwykłymi groszami, w porównaniu do USA. Dla porównania, w amerykańskich wyborach prezydenckich 1996 Bill Clinton wraz ze swoim oponentem Bobem Dole wydali blisko 800 milionów dolarów. Partie polityczne nie prowadzą działalności gospodarczej, z samego swojego istnienia nie przynoszą zysku. Pieniądze te pochodzą od wyborców i organizacji, które pragną wspierać daną opcję polityczną. W tym przypadku po raz kolejny widać, że działania te są tylko zamiennikiem dla wolnego handlu głosami wyborczymi. Wyborcy zamożniejsi, by zwiększyć szanse za zwycięstwo swoich kandydatów, wpłacają na konta partii politycznych pieniądze, które są przeznaczane na plakaty, wiece wyborcze i inne działania niezbędne do prowadzenia marketingu politycznego. Wolny rynek głosów wyborczych spowodowałby, że duży odsetek z tych 800 milionów w USA trafiłby do ludzi, którzy zdecydowali się sprzedać swój głos, a majętni obywatele spełniliby swoją chęć wspomagania popieranej przez siebie partii politycznej [4].
Konkludując, są pewne etycznie niesłuszne zachowania w obrębie wyborów demokratycznych, których prawo nie penalizuje. Nie widzę powodu, dla którego akurat rynek głosów wyborczych miałby być tym „złym” i zakazanym. Poza tym obecnie większość niemoralnych postaw w polityce przyjmują sami politycy. Uwolnienie rynku głosami zredukowałoby elitaryzację tej grupy zawodowej, stawiając przeciętnego Kowalskiego na równi z posłem. Zamiennikami owego rynku są obecnie obietnice wyborcze, które kupują głosy sporego odsetka obywateli. Obywatele nie mogą jednak mieć pewności co do wypełnienia żadnych obietnic, gdyż prawo nie pociąga do odpowiedzialności polityków za wprowadzenie tysięcy wyborców w błąd po wygranych wyborach. Warto zwrócić uwagę na ogromne kwoty przeznaczane na kampanie prezydenckie. W przypadku legalizacji handlu głosami wyborczymi pieniądze te trafiałyby do ludzi, zamiast być pompowanymi w plakaty i naklejki. Posługując się metaforą, w poprzednim akapicie przedstawiłem, że rynek głosów wykorzystałby niechęć ludzi do uczestniczenia w wyborach, poprzez kupowanie ich głosów wyborczych. Często słyszy się, że wprowadzenie możliwości handlu głosami wyborczymi uderzyłoby w prawa najbiedniejszych wyborców. Nic bardziej mylnego. Potencjalny rynek głosów dałby jeszcze jedno prawo obywatelowi; poza prawem do głosowania i niegłosowania, prawo do zarobienia na swoim głosie.
[1] CBOS, Postrzeganie bogactwa I ludzi bogatych, 1997
[2] Michael J. Sandel, What money can’t buy: The moral limits of markets, 1998
[3] Dziennik Gazeta Prawna, Ile wydały na kampanię wyborczą komitety Dudy i Trzaskowskiego?
[4] Michael J. Sandel, What money can’t buy: The moral limits of markets, 1998
O autorze
Bycie redaktorem w Kongresach motywuje mnie (i czasem też zmusza) do prowadzenia sporego researchu, by mieć chociaż wrażenie, że wiem o czym piszę.