Roli prezydenta USA nie trzeba nikomu przedstawiać. To „najtrudniejszy zawód na świecie”, wiążący się zarówno z wielką władzą, jak i odpowiedzialnością. Mniej znana jest natomiast kwestia wiceprezydentów. Jakie właściwie funkcje spełniają w amerykańskim systemie – i co warto wiedzieć o kandydatach na to stanowisko w tegorocznych wyborach?
NA ŚWIECZNIKU
Tim Walz – to nazwisko podbiło sierpniowe nagłówki gazet z całego świata. Odkąd Kamala Harris na entuzjastycznym wiecu w Filadelfii ogłosiła wybór swojego zastępcy (przy okazji mianując go „następnym wiceprezydentem”), znalazł się on w jednej chwili w centrum zainteresowania wszystkich śledzących politykę. Media poddały Walza kompleksowej analizie. Rozpisywano się szeroko o jego biografii, ale i wpływie na wyborców, który może uzyskać piątego listopada. Podobny efekt „wow” odniósł wcześniej Donald Trump, ujawniając w połowie lipca własnego kandydata, J.D. Vance’a – choć trzeba przyznać, że w przypadku Demokratów został on spotęgowany przez konkurencyjny proces selekcji. Podobno nawet w kręgach czołowych amerykańskich polityków do ostatniej chwili nie było wiadomo, na którego z partyjnych kolegów zdecyduje się Harris. Większość typowała, że będzie to nie Walz, a Josh Shapiro, znany w całym kraju gubernator Pensylwanii. Ten pierwszy, mimo mniejszej rozpoznawalności, miał urzec Kamalę Harris swoją szczerością i deklaracją lojalności.
Co można wywnioskować z tego zjawiska skokowego wzrostu popularności Walza i Vance’a? Przede wszystkim fakt, że wiceprezydenta traktuje się w USA śmiertelnie poważnie – co, jak wyjaśniam poniżej, nie zawsze było takie oczywiste. Jego faktyczne kompetencje wykraczają dziś daleko poza ramy wytyczone pierwotnie w konstytucji.
W PRAWIE I TRADYCJI POLITYCZNEJ
Wyżej wspomnianych kompetencji nie zapisano zbyt wiele. Oczywiście najważniejszą z nich jest zastąpienie prezydenta w przypadku śmierci, rezygnacji bądź niezdolności do sprawowania urzędu. Tego rodzaju sukcesja miała miejsce ośmiokrotnie w amerykańskiej historii, ostatnim razem po zabójstwie prezydenta Kennedy’ego. Wiceprezydent jest również przewodniczącym Senatu, choć ta rola jest w dużej mierze ceremonialna. Faktycznie liczy się tylko wtedy, gdy w izbie podczas głosowania dojdzie do pata, którego może on przełamać. Stanowisko wiceprezydenta stworzono w 1787 r. „po namyśle”, by zapewnić miejsce w egzekutywie osobie, która przegra walkę o fotel prezydenta. Stąd pierwsi wiceprezydenci mieli ograniczone możliwości działania – prezydentami byli ich przeciwnicy polityczni. Ten stan rzeczy Amerykanie zmienili dopiero 12. poprawką z 1804 r., która ustaliła osobne głosowanie na wiceprezydenta.
Z czasem wiceprezydenci przejmowali coraz więcej uprawnień w rozbudowującej się egzekutywie. W dwudziestoleciu międzywojennym zostali stałymi członkami gabinetu, a także czołowymi reprezentantami interesów prezydenta. Tyczy się to nie tylko polityki wewnętrznej, ale i rozmów z zagranicznymi przywódcami. Od połowy XX wieku są również w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego, a także postrzega ich się jako postacie kluczowe w kampanii prezydenckiej. Co ciekawe, w 1951 r. wprowadzono 22. poprawkę do konstytucji, która ustaliła maksimum dwóch kadencji dla prezydentów, ale takie ograniczenia nie obowiązują stanowiska wiceprezydenta.
WALZ VS VANCE
Historyczne uwarunkowania jasno zatem wskazują: listopadowe wybory należy postrzegać nie tylko przez pryzmat kandydatów na prezydenta. Ważni będą również Walz i Vance, którzy stanowią jedną całość ze swoimi politycznymi szefami. Tworzą wspólny „ticket” prezydencki, który dopełnia się pod pewnymi względami.
Mówi się na przykład, że o ile Kamala Harris uznawana jest za polityczkę progresywną i liberalną, tak pomocą w przyciągnięciu bardziej konserwatywnych wyborców miałby być pochodzący z małego miasteczka Tim Walz. Odbiega on od kreowanego przez przeciwników Partii Demokratycznej wizerunku polityka należącego do elit. Walz pracował przez ponad 15 lat jako nauczyciel w liceum, pełnił też służbę wojskową w Gwardii Narodowej przez 24 lata. Z kolei Vance uzupełnia Trumpa swoją prawicową retoryką. Skupia się jeszcze bardziej niż były prezydent na krytyce dwóch zjawisk, które Republikanie uznają za główne problemy Ameryki, a więc wysokiej imigracji i niskiej dzietności. Zasłynął też swoim komentarzem o „bezdzietnych kociarach”, które rzekomo rządzą USA.
Pomiędzy Walzem i Vancem, mimo oczywistych ideologicznych różnic, można wymienić pewne uderzające podobieństwa. Obaj służyli na przykład przez wiele lat w wojsku. Zamiast podkreślać tę wspólnotę doświadczeń, Vance jednak atakował Walza za to, że ten rzekomo nie zasługuje na wojskową chwałę, bo opuścił armię tylko po to, by startować w 2006 r. w wyborach. W polityce, jak widać, nie ma miejsca na nić porozumienia…
Obaj panowie już wkrótce staną w szranki – 1 października debatę z ich udziałem poprowadzi stacja CBS.
Fot. nagłówka: Jacob Morrison
O autorze
Jestem licealistą ze Szczecina. Pasjonuję się polityką krajową i międzynarodową, historią (szczególnie XX wieku), geografią polityczną i pokrewnymi dziedzinami. Lubię też gry planszowe oraz muzykę rockową.