W najbliższą niedzielę, 23 lutego, Niemcy pójdą do urn wyborczych, by zdecydować o składzie niższej izby parlamentu – Bundestagu. Wynik zaważy na losach Niemiec i Europy.
Stawka jest, jak przy każdych wyborach parlamentarnych, wysoka. Bundestag, złożony z 630 członków, to jedyny organ konstytucyjny Niemiec wyłaniany bezpośrednio przez obywateli – izba wyższa, Bundesrat, składa się z delegatów mianowanych przez parlamenty poszczególnych landów. Tak jak w Polsce, izba niższa parlamentu w Niemczech pełni najważniejszą rolę w procesie legislacyjnym. Bundestag wybiera również kanclerza po propozycji prezydenta.
Ordynacja w wyborach do Bundestagu jest przy tym dość nietypowa. Każdy wyborca oddaje dwa głosy: pierwszy na kandydata z lokalnego okręgu, drugi na partię. Drugie głosy, wbrew nazwie, są ważniejsze – na ich podstawie, zgodnie z zasadą proporcjonalności, wyznacza się, ile mandatów przysługuje każdej partii. Następnie, rozdysponowując mandaty, partie przyznają pierwszeństwo tym ze swoich kandydatów, którzy zwyciężyli w lokalnych okręgach. Jeśli mandatów należnych partii jest więcej niż jej zwycięskich kandydatów w okręgach, pozostałe miejsca uzupełniają politycy z listy partyjnej. Natomiast w sytuacji, w której partii zgodnie z proporcją drugich głosów przysługuje mniej miejsc do Bundestagu niż zwycięskich kandydatów w okręgach, jej kandydaci z najsłabszymi wynikami nie wchodzą w ogóle do parlamentu. Ten system ma zapewnić, że liczy się nie tylko ogólnokrajowa pozycja ugrupowań, ale i ich lokalne wyniki.
Mniej skomplikowana niż kwestie ordynacji jest sprawa kluczowa: kto zostanie następnym kanclerzem Niemiec. Według mediów jest właściwie przesądzone, że będzie to Friedrich Merz, lider Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej (CDU). Skąd ta pewność?

Rozpad rządu Scholza
CDU – i jej siostrzana partia CSU, działająca w Bawarii – prowadzi mianowicie w sondażach od początku 2022 roku ze stabilną przewagą. Tymczasem jej demokratyczni konkurenci o władzę ulegli znaczącemu osłabieniu. Koalicję „sygnalizacji świetlnej”, nazwaną tak od kolorów partii, uformowały w 2021 roku SPD (czerwień), Zieloni i FDP (żółty). Wówczas te ugrupowania uzyskały 53% w wyborach. Teraz jednak sondaże szacują ich łączny wynik na zaledwie 33% – o 4 punkty procentowe więcej niż samej CDU.
Na niepopularność partii z rządu Olafa Scholza (SPD) złożyło się wiele czynników: zastój gospodarczy Niemiec (których PKB zmniejszyło się w 2023 i 2024 roku), zbyt powściągliwa, zdaniem wyborców, reakcja na konflikt w Ukrainie czy też konflikty pomiędzy partiami. Ostatecznie koalicja uległa rozpadowi po tym, jak w listopadzie Olaf Scholz zdymisjonował Christiana Lindnera, ministra finansów i lidera FDP. W efekcie doszło do wotum nieufności w Bundestagu, które rząd mniejszościowy SPD-Zieloni przegrał, po czym prezydent rozpisał przedterminowe wybory. Socjaldemokraci Scholza i liberałowie Lindnera spierali się ostro o budżet i podatki; według doniesień gazety Die Zeit, FDP planowała w związku z tym wyłamanie się z koalicji od dłuższego czasu, prowokując i destabilizując partnerów w rządzie. FDP oczywiście straciła na tym wizerunkowo – podczas gdy w 2021 roku uzyskała 12% głosów, teraz sondaże dają jej jedynie 4%.
Nowa koalicja
Choć tego, że Merz będzie kanclerzem, w zasadzie nikt nie kwestionuje, wygląd przyszłej koalicji rządzącej pozostaje niewiadomą. Przewidywany wynik chadeków oznacza, że nie ma mowy o samodzielnych rządach tej partii. CDU odcina się od współpracy ze skrajnie prawicową AfD, która w sondażach zajmuje drugie miejsce z przewidywanym wynikiem 21%. Merz deklaruje ponadto, że chce uniknąć koalicji trzech partii, bo wiążą się z nią zbyt znaczne różnice zdań (w domyśle: by uniknąć błędów Scholza i spółki). To pozostawia tylko dwie opcje: koalicję CDU-SPD („wielką koalicję”) lub CDU-Zieloni.
Współpraca CDU-SPD na szczeblu federalnym miała miejsce dość niedawno pod rządami Angeli Merkel, dlatego taki obrót spraw nie byłby zaskoczeniem. Z kolei z Zielonymi partia Merza współrządzi trzema landami bez większych zgrzytów. Niektórzy komentatorzy twierdzą jednak, że program chadeków, którzy są konserwatywni i skręcają w prawo pod przywództwem Merza, różni się na tyle od progresywnej agendy Zielonych, by uniemożliwić taką współpracę. Nawet „wielką koalicję” może być trudno zrealizować. Według niektórych sondaży CDU i SPD nie osiągną bowiem razem stabilnej większości. Wszystko zależy od tego, ile partii wejdzie do Bundestagu, przekraczając 5-procentowy próg wyborczy. Wokół tego progu oscylują trzy ugrupowania: Die Linke (postkomunistyczna lewica), BSW (Sojusz Sahry Wagenknecht – nowa, skrajna partia) i FDP.

O czym mówią Niemcy
Poza spekulacjami o możliwych koalicjach i wyniku wyborów, znaczna część uwagi medialnej poświęcona jest podejściu partii do zasadniczych kwestii polityki państwa. Najgłośniejszym prawdopodobnie tematem jest polityka migracyjna. Emocje w jej sprawie podgrzewają tragiczne incydenty z ostatnich miesięcy, których sprawcami byli imigranci. Wśród nich są: zamach na jarmarku świątecznym w Magdeburgu, atak nożownika w bawarskim Aschaffenburgu i zamach w Monachium, gdzie w Walentynki sprawca z Afganistanu wjechał samochodem w wiec związku zawodowego. Opinia publiczna jest wzburzona, co zapewnia rosnące poparcie antyimigranckiej AfD. Tymczasem partie mainstreamu znacznie zaostrzają swoją retorykę. Szczególnie widoczne jest to w przypadku CDU, która zagłosowała razem z AfD w Bundestagu za projektem ustawy nakładającym większe restrykcje na migrację. Chadecja złamała tym samym zasadę izolacji skrajnej prawicy – znaną jako „ściana ogniowa” – co zostało poddane szerokiej krytyce. Merza zaatakowali nawet przywódcy Kościoła w Niemczech i jego była szefowa, Angela Merkel.
CDU proponuje zamknięcie niemieckich granic – przedłużenie kontroli, które teraz funkcjonują jako „tymczasowe”, zawracanie migrantów na granicach i deportacje nawet do niebezpiecznych państw (takich jak Syria i Afganistan). Takie plany są jednak sprzeczne z prawem międzynarodowym, w tym z zasadami Strefy Schengen. Dla porównania SPD podkreśla konieczność prowadzenia humanitarnych działań. Socjaldemokraci opowiadają się za przyspieszeniem postępowania o azyl czy też wdrożeniem unijnego paktu migracyjnego, odrzucając pushbacki. Nietrudno zauważyć, że ta debata ma znaczenie też dla nas – przesądzi choćby o tym, jak długo potrwają kontrole na granicy polsko-niemieckiej.
W innych obszarach pomiędzy głównymi partiami rozdźwięk jest już mniejszy. CDU, SPD i Zieloni podkreślają konieczność dalszych inwestycji w energię odnawialną, choć chadecy raczej stawiają gospodarkę przed klimatem. W tej sprawie inne zdanie ma przede wszystkim AfD, która chce wzorem Trumpa wystąpić z porozumienia paryskiego. Skrajna prawica odrzuca też budowę nowych wiatraków i fotowoltaiki (czy kogoś to dziwi?).
Polski akcent
Na koniec to, co nas w Polsce interesuje najbardziej, czyli polityka zagraniczna. Merz – przypomnijmy, prawdopodobnie następny kanclerz – traktuje relacje z Francją i Polską priorytetowo. Lider CDU (współpracującej z KO i PSL w Europejskiej Partii Ludowej) deklaruje chęć bliskiej współpracy z premierem Tuskiem. Zaproponował już podpisanie nowego traktatu polsko-niemieckiego i utworzenie wspólnego formatu w sprawie Ukrainy. To wizja znacznej poprawy względem wciąż napiętych stosunków z administracją Olafa Scholza.
Poza tym CDU, SPD i Zieloni stawiają na zdecydowane wspieranie Ukrainy i silną Europę (także rozszerzenie UE o Bałkany). Wydatki zbrojeniowe Niemiec powinny wynieść co najmniej 2% PKB, zgodnie z celem NATO. Chiny widziane są jako konkurent. Z tego obrazka wyłamuje się AfD, która widzi przyszłość Ukrainy jako „neutralną” (poza UE i NATO), chce „Europy Ojczyzn” i rozwoju relacji z Pekinem.
Ogółem w kwestii polityki zagranicznej można się spodziewać raczej zmian na dobre. Możemy liczyć na Niemcy w roli partnera Polski, przywódcy w UE i sojusznika Ukrainy.
Fot. nagłówka: Unsplash
O autorze
Jestem licealistą ze Szczecina. Pasjonuję się polityką krajową i międzynarodową, historią (szczególnie XX wieku), geografią polityczną i pokrewnymi dziedzinami. Lubię też gry planszowe oraz muzykę rockową.