Ostatnio miałem okazję wziąć udział w wydarzeniu dla mnie osobliwym, niezwykle rzadkim, bo zdarzającym się w moim życiu dosłownie raz na 10-15 lat (no dobrze, mając 23 lata, dwa pobyty w życiu nie są jakąś szczególnie imponującą liczbą). Muszę przyznać, że spodziewałem się naprawdę wiele, na dobrą sprawę biorąc w nim udział pierwszy raz w czasie pełni dorosłego życia, ale teraz, będąc na świeżo po wyjściu, muszę przyznać, że jednocześnie miałem całkowitą rację w swoich przewidywaniach, ale też kompletnie się z nimi rozminąłem. Paradoks? Być może w każdej innej okoliczności, ale nie tam gdzie przyszło mi spędzić cały początek grudnia. Cóż to było za miejsce? Nie byle jakie, wręcz wyjątkowe – pierwszy raz od dobrych kilkunastu lat odwiedziłem polski szpital!
Tak, wiem. Cały ten wstęp zdecydowanie sugerował bardziej niepospolite miejsce, ale przyznam się szczerze, że kilkanaście dni, które przyszło mi spędzić w tej „magicznej” krainie chyba zostaną ze mną na długo. Okazuje się bowiem, że polski szpital to miejsce jedyne w swoim rodzaju, a pobyt w nim przypomniał mi trochę zesłanie do krainy, będącej na skraju rzeczywistości i fantasmagorii. Wydaje mi się, że najwięksi twórcy fantastyki nie wymyśliliby tak odrealnionego i nietuzinkowego miejsca. Oczywiście, już na wstępie zaznaczę jedno: w żadnym razie nie neguję potrzeby medycznej diagnostyki! Nie napiszę nic odkrywczego, kiedy stwierdzę, że zdrowie to najważniejsza wartość w ludzkim życiu. NIC nie powinno stać na drodze w jego pielęgnowaniu, a już na pewno nie niepoważne przesądy (jak ten, który z premedytacją umieściłem w tytule). Chodzi mi jednak o zwrócenie uwagi na wyjątkowość aury polskiego szpitala i jego liczne problemy, ale według mnie wychodzące nie z samej jednostki, tylko systemu. Skoro wyjaśnienie mam już z głowy, wracam do meritum.
Początek
Wszystko zaczęło się 30 listopada w samo południe, gdy z nieba zaczął padać śnieg. Miałem stawić się punkt 12:00 na recepcji jednego z katowickich szpitali i tak też właśnie się stało. Po zgłoszeniu się u przemiłej recepcjonistki, usiadłem w poczekalni oczekując na przyjęcie i odprowadzenie na oddział. Nie wiedziałem jeszcze, że przyjdzie mi tam spędzić najbliższe półtorej godziny. Oto bowiem okazało się, że korytarz, którym przechodziłem zaledwie kilka minut temu, został skażony wirusem, przez którego swego czasu nie mogliśmy wychodzić do lasów. Ruch w całej tej części szpitala został wstrzymany na czas dezynfekcji całego skrzydła, a przynajmniej tak głosiła oficjalna wersja wydarzeń… Okazuje się bowiem, że szpitalny personel, przez niespełna dwa lata trwania pandemii, wykształcił w sobie niezwykle skuteczny system niedostrzegania wszelkich znaków ostrzegawczych związanych z zagrożeniem wirusowym (zresztą nie oszukujmy się – zupełnie jak ja sam i chyba każdy z nas. Wydaje mi się, że jest to na tym etapie pandemii zupełnie normalna rzecz) Znak ostrzegawczy postawiony za drzwiami od korytarza okazał się dosyć mizernym odstraszaczem. Choć powstrzymywał on nielicznych, akurat przechodzących tamtędy pacjentów, tak jego skuteczność wobec szpitalnego personelu okazała się zerowa. Odsuwany na bok szybko stał się mało istotnym elementem otoczenia, w żadnym razie nie przeszkadzającym w przejściu dalej.
Tak właśnie zleciał mi czas oczekiwania – obserwacje „zakazanego” korytarza, krótkie rozmowy z wcześniej wspomnianą recepcjonistką, raz po raz przerywane przez niekończące się telefony oraz zlecenia z góry. Chylę czoła temu jak sprawnie sobie dawała radę z ujarzmieniem tego chaosu. Jestem pewien, że nie byłbym w stanie poradzić sobie z tym informacyjnym rozgardiaszem tak skutecznie jak ona.
Dowiedz się więcej »„Nie idź do doktora, bo jeszcze coś znajdzie”