SYTUACJA POLITYCZNA PRZED WYBORAMI „POŁÓWKOWYMI” W USA
Już niedługo – bowiem za niecałe dwa miesiące, ósmego listopada br. – w USA odbędą się jedne z ważniejszych wyborów, jakimi są wybory połówkowe [ang. midterm elections]. W tym czasie Amerykanie wybiorą 435 polityków, którzy zasiądą w Izbie Reprezentantów, a także 34 senatorów. W 36 stanach kandydaci zawalczą również o stanowisko gubernatora, czyli urzędnika sprawującego najwyższą władzę wykonawczą w stanie – pozycję, która w ostatnich czasach zaczęła iść w parze z coraz większymi wpływami.
Do wyborów połówkowych obie partie od zawsze przywiązywały dużą wagę – gra toczyła się o rozkład sił zarówno w Izbie Reprezentantów, jak i Senacie – i stanowiła szczególne wyzwanie dla partii, z której wywodził się panujący prezydent. Historycznie to ona traciła miejsca w Kongresie na rzecz partii opozycyjnej. Wraz z coraz większymi niepokojami społecznymi, obejmującymi teren całych Stanów Zjednoczonych, a także rosnących podziałów i coraz wyraźniejszej polaryzacji, rywalizacja zdaje się być bardziej zaciekła niż kiedykolwiek wcześniej.
Kapitol Stanów Zjednoczonych, Fot. EPA
JAKIE CZASY, TAKI RZĄD
Midterm elections – choć bez wątpienia istotne – historycznie nie wywoływały w społeczeństwie aż tak dużych emocji, jak wybory prezydenckie, a odnotowywana frekwencja zwykle była niższa. Teraz jednak w całej Ameryce zaobserwować można coraz większe niezadowolenie – wywołane zarówno decyzjami rządu, jak i czynnikami od niego niezależnymi. Bowiem i biedniejszych, i bogatszych Amerykanów dotyka inflacja, obecna w większym lub mniejszym stopniu na całym świecie – teraz jednak, utrzymuje się w USA na poziomie 8.5% i jest najwyższym odnotowanym tam wynikiem od 40 lat.
Świadomość, iż stanowi ona problem ogólnoświatowy, nie poprawia sytuacji milionów Amerykanów, których koszty życia zaczęły gwałtownie rosnąć, a wiązanie końca z końcem stało się praktycznie niemożliwe. Zdecydowanych działań, mających na celu wsparcie obywateli w potrzebie, oczekuje się od rządu. A jako że jest to problem dotykający wszystkich Amerykanów, o którym przypominają sobie podczas każdej wizyty w sklepie, zagadnienia związane z ekonomią oraz walką z inflacją zajęły czołowe miejsca na agendzie obu partii.
Jednakże mieszkańcy USA muszą mierzyć się również z innymi problemami charakterystycznymi dla Stanów Zjednoczonych i wynikającymi z ich specyficznego systemu wartości. Wielu Amerykanów zajmuje obecnie problem zbyt mało rygorystycznie regulowanego dostępu do broni oraz świadomość, iż kwestia powszechnego dostępu do broni przerodziła się w wyzwanie na ogólnokrajową skalę. I choć proponowane sposoby jego rozwiązania znacznie się od siebie różnią, dość powszechny jest głos nawołujący do wprowadzenia pewnych regulacji oraz zapewnienia bezpieczeństwa obywatelom, w szczególności tym najmłodszym.
Problem zbyt łatwego dostępu do broni ponownie wzbudził kontrowersje po serii masowych strzelanin, między innymi w szkole podstawowej w Uvalde, której ofiarą padło dziewiętnaścioro dzieci oraz dwóch nauczycieli. Podzielając niechlubną sławę strzelaniny w szkole podstawowej w Sandy Hook, incydent z Teksasu zyskał rangę nowego, krwawego symbolu konsekwencji zbyt luźnych regulacji dotyczących sprzedaży broni. I choć niewiele później Joe Biden podpisał ustawę wprowadzającą pewne ograniczenia obowiązujące przy zakupie broni i dodatkowe środki ostrożności, dla wielu jest to niewystarczające.
Finalnie, prawdopodobnie najbardziej kontrowersyjnym zagadnieniem, jakie mobilizuje elektorat obu stron politycznego spektrum, jest aborcja. Po pięćdziesięciu latach legalnego dostępu do aborcji w całych Stanach Zjednoczonych, dla wielu szokiem była niedawna decyzja Sądu Najwyższego, która, obaliwszy wyrok Roe v Wade, przekazywała władzę nad regulacją kwestii aborcyjnej w ręce poszczególnych stanów. Natychmiast po opublikowaniu prowokacyjnego postanowienia wiele stanów wprowadziło nowe, rygorystyczne obostrzenia – teraz w przynajmniej 12 z 50 stanów jest to zabieg w zasadzie kompletnie zakazany, nawet w przypadku gwałtu czy kazirodztwa, a w wielu innych nałożono ograniczenia utrudniające dostęp do aborcji lub uniemożliwiające ją po danym tygodniu ciąży. Stanowi to kontrowersyjne posunięcie, pozbawione dużego poparcia w społeczeństwie – ok. 70% amerykanów nie popierało obalenia wyroku Roe v Wade.
Owa decyzja – wraz z kilkoma innymi prowokującymi orzeczeniami Sądu Najwyższego, jakie zostały w ostatnim czasie uchwalone dzięki trzem mianowanym za czasów prezydentury Donalda Trumpa sędziom – wyraźnie uzmysłowiły obu stronom politycznego spektrum, jak silną władzę dzierży w swoich rękach partia rządząca. W znacznym stopniu zwiększyło to emocje, jakie towarzyszą wyborom, a w dobie powszechnej polaryzacji jeszcze bardziej podniosło stawkę, o jaką toczy się dzisiaj gra.
Wykres przedstawiający poziom inflacji w USA na przestrzeni ostatnich 50 lat, Fot. BBC
MY WAY OR THE HIGHWAY
Poszczególne stany w USA od zawsze konkurowały ze sobą w najróżniejszych dziedzinach, oferując inne regulacje dotyczące podatków, legalizacji marihuany czy sposobów rozdysponowania wydatków publicznych. Stanowią one 50 laboratoriów demokracji, tworzących wspólnie unikalne środowisko, w jakim rozwijać się mogła swobodnie specyficzna kultura polityczna Stanów Zjednoczonych. To, co obserwujemy teraz, niespecjalnie można natomiast nazwać zdrowym federalizmem – od dawna zapewniającym spokojne koegzystowanie oraz akceptację własnych różnic ponad 300 milionom Amerykanów. W tej chwili w polityce stanowej bowiem na dalszy plan odeszły kwestie ekonomiczne; na wartości straciły drobne, lokalne regulacje, ustalane przez stanowych decydentów. Zamiast tego urzędy stanowe wykorzystywane są obecnie przez polityków do prowadzenia wojen kulturowych i wprowadzania obostrzeń regulujących, co może być nauczane w szkołach, jakie ograniczenia powinny być wprowadzane przy zakupie broni czy kiedy – bądź czy w ogóle – obywatelom powinno być gwarantowane prawo do wykonania aborcji.
W 37 stanach, w których zarówno urząd gubernatora, jak i ośrodki legislacyjne kontrolowane są przez jedną partię, polityczni przywódcy coraz częściej decydują się na konfrontacyjne, eksternistyczne ruchy, które nawet w ich własnym stanie nie odnajdują wielkiego poparcia. Przykładowo, wielu mieszkańców Teksasu uznaje nowe regulacje aborcyjne za zbyt surowe, a poprzednie natomiast – zbyt luźne. Wszelkie pole do kompromisu zamyka się jednak wraz z pewną pozycją, jaką cieszyć się może partia republikańska i wynikającym z tego faktu brakiem konieczności pójścia na ustępstwa.
Zdjęcie przedstawia Amerykanów protestujących przed Sądem Najwyższym przeciwko obaleniu Roe v Wade, Fot. Moira Warburton/REUTERS
Coraz częściej obserwujemy ostatnio fenomen, jakim jest wyjście wewnętrznych spraw i problemów konkretnych stanów poza ich obręb. W Kalifornii niedawno pojawiły się banery krytykujące zbyt luźną politykę dotyczącą zakupu broni w Teksasie. Tymczasem gubernatorzy niektórych południowych stanów zaczęli busami zwozić nielegalnych imigrantów do Nowego Jorku czy Waszyngtonu, pozostawiając ich później na ulicy i wymuszając działanie na niedoświadczonych, nieprzystosowanych do radzenia sobie z podobnymi problemami politykach. Jedne stany chcą karać osoby, które dokonają aborcji nawet poza ich obrębem, inne takim ludziom oferują wsparcie i schronienie. W całej Ameryce widzimy radykalizację nastrojów oraz niezmiennie towarzyszącą jej postępującą polaryzację, zamykające pole zarówno do kompromisów, jak i konstruktywnej dyskusji. Polityka stała się tematem jeszcze bardziej kontrowersyjnym niż przed laty, a wyborcy obu partii są zdeterminowani, by nigdy nie ujrzeć wrogiej sobie partii u władzy.
ŚWIATEŁKO W TUNELU
Ostatnie półtora roku rządów Joe Bidena nie pozwoliło demokratom żywić zbyt optymistycznych nadziei odnośnie najbliższej przyszłości. Ich prezydent, znany w trakcie kampanii jako „druga, lepsza opcja”, wybrany za to, iż nie był Donaldem Trumpem, w zasadzie od początku zawodził pokładane w nim nadzieje. Po kilkunastu miesiącach prezydentury nie mógł cieszyć się zbyt szerokim gronem fanów zarówno wśród ogółu społeczeństwa, jak i nawet własnej partii. Jego rządy zawiodły w szczególności bardziej progresywną, radykalną część jego zwolenników, którzy po kampanijnych zapowiedziach spodziewali się po nowo wybranym przywódcy bardziej zdecydowanych działań (które wcale jednak nie nadchodziły).
Popularności wśród społeczeństwa nie przysparzał mu również jego wiek – 79 lat w oczach wyborców nie stanowi raczej atutu – ale problemem były także kwestie stricte polityczne. Joe Biden nie był bowiem prezydentem zbyt aktywnym, w przeciwieństwie do poprzedniego demokratycznego prezydenta. Barack Obama, znany ze swojej charyzmy, jeździł na spotkania z wyborcami i pokazywał się wśród ludzi, w najbardziej przyziemny – a zarazem skuteczny – sposób, pokazując, iż jest i aktywnie działa. Zabrakło tego Joe Bidenowi, a brak wielkich sukcesów legislacyjnych – lub przynajmniej takich, które przebiłyby się do opinii publicznej – spowodował, iż poparcie dla niego stopniowo spadało, nie rosło.
Jego prezydentura przypadła również na ciężki okres – wstawania z kolan po pandemii, zaogniającej się rywalizacji z Chinami, wysokiej inflacji oraz wojny w Ukrainie i związanych z nią wyzwań. Odnosząc sukcesy w polityce międzynarodowej, prezydent zdawał się pozostawać nieco w tyle w kwestiach krajowych – tych, które jego elektorat zajmowały najbardziej. Według opublikowanych 25 maja br. badań przeprowadzonych przez Ipsos, poparcie dla Joe Bidena wynosiło wtedy zaledwie 36%.
Jednak zła dla demokratów passa zaczęła się ostatnio odwracać. Jednym z czynników, które zadziałały na korzyść niebieskich, paradoksalnie stało się obalenie Roe v Wade – w dużej mierze dzięki trzem wybranym przez Donalda Trumpa sędziom. Owo orzeczenie bowiem zaktywizowało ludzi, którzy wcześniej mniej zainteresowani byli politycznymi kwestiami. Na stronę demokratów przeciągnęło zapewne również część z tych, którzy do tej pory pozostawali niezdecydowani, a kwestia aborcyjna, która stała się jedną z najważniejszych w tych wyborach, zaważyła na ich decyzji.
Wraz z nadchodzącymi powoli wyborami prezydenckimi ponownie podnoszą się kontrowersje dotyczące poprzedniego prezydenta, Donalda Trumpa. Przez wielu postrzegany jest on jako zagrożenie dla demokracji, a ostatnio głośno było o kilku incydentach z jego udziałem, jak chociażby o konfiskacie nielegalnie przez niego przechowywanych dokumentów czy przesłuchaniach dotyczących szturmu na Kapitol z szóstego stycznia zeszłego roku. Mimo to wciąż cieszyć się może szokująco dużymi wpływami w partii republikańskiej. Z majaczącym na horyzoncie widmem jego potencjalnej kandydatury, Joe Biden ponownie kreuje swój wizerunek na obrońcę demokracji, ratującego kraj przed zagrożeniem związanym z nową kadencją Trumpa – stosując w ten sposób taktykę, która w dużej mierze zapewniła mu zwycięstwo dwa lata temu.
Do zwiększenia jego popularności niewątpliwie przyczyniły się również ostatnie ustawy, jakie udało się mu podpisać – o anulowaniu części długów studenckich, wprowadzeniu pewnych restrykcji przy zakupie broni czy – co najważniejsze – niedawno uchwalonym Inflation Reduction Act, ogromnym projekcie zajmującym się między innymi zagadnieniami inflacji czy zmian klimatycznych, na równi z innymi problemami, jakie zajmują teraz amerykańskie społeczeństwo. Ostatnia aktywność Joe Bidena ponownie ukazuje go w korzystnym świetle, jako polityka zaangażowanego i zdecydowanego, co pozwala demokratom żywić nadzieje w związku z najbliższymi wyborami.
Joe Biden, Fot. Photo News
NAJGORSZE PRZED NAMI
Jednak tym, co coraz bardziej ostatnio cechuje amerykańską scenę polityczną, staje się jej dynamiczność – w ciągu niecałych dwóch miesięcy, jakie pozostały do wyborów, sporo może się zmienić. Możemy się jednak spodziewać rywalizacji wiele bardziej zaciętej niż w ciągu ostatnich lat, a także idących z nią w parze postępującej radykalizacji społecznej i coraz bardziej kontrowersyjnych propozycji. Jednak bezkompromisowe posunięcia, jakie obserwujemy ostatnio w polityce USA, paradoksalnie zdają się działać na korzyść demokratów, dając im pewne perspektywy na pozytywny dla nich wynik głosowań wyznaczonych na ósmego listopada. Ich zwycięstwo oznaczać może tryumf umiarkowania, a także szanse dla Joe Bidena na podpisanie większej ilości ustaw, oraz, co za tym idzie, zwiększenia własnej popularności przed kolejnymi wyborami.
Wygrana republikanów natomiast wzmocni zapewne presję, by podejmować kolejne radykalne decyzje; dużo intensywniej forsowana będzie prawdopodobnie teoria o sfałszowanych wyborach z 2020, nadal ciesząca się ogromną popularnością wśród członków tej partii. Znacznie zmniejszy się również pole działania Joe Bidena – nie byłby to pierwszy raz, w którym partia opozycyjna uniemożliwia „przepchnięcie” ustaw, które nie zgadzają się z ich linią polityczną lub mogą przynieść potencjalne korzyści panującemu prezydentowi. I choć nie sposób trafnie przewidzieć, jaki będzie rezultat zaciętej rywalizacji między partią czerwonych i niebieskich, wiadome jest na razie jedno – wraz z ósmym listopada rozpoczną się kolejne przygotowania, ruszą nowe kampanie – tym razem do wyborów prezydenckich. A owe kolejne dwa lata stanowić będą zapewne największą w ostatnich dziesięcioleciach próbę amerykańskiej jedności.