31 października, zamiast wycinać dynie, organizować konkurs na najstraszniejsze przebranie lub w wersji katolickiej przygotować się na jedno z ważniejszych świąt religijnych, wolałam pójść na premierę filmu „Zabójstwo na East Endzie”. Szczerze przyznam, że choć premiera miała odbyć się trzy lata temu, to warto było tyle czekać. Dodatkowym atutem całej produkcji okazuje się być młody, utalentowany człowiek – Mateusz Ciemniecki, który mając zaledwie 23 lat, nagrał już kilka krótkometrażowych filmów. Udało mi się z nim porozmawiać i dowiedzieć się, że prowadzi swoją własną firmę fotograficzną oraz że film „Zabójstwo na East Endzie” nie był tylko jego pomysłem. Twórcą scenariusza był Jakub Skrzypczak, autor opowiadania, na podstawie którego nakręcono film. Oto rezultat naszych rozmów!
(Weronika Drozd – W.D.) Ekranizacja filmu „Zabójstwo na East Endzie” to jedno z czterech opowiadań. Proszę, opowiedzieć o całej serii: czy łączy ją jeden wątek, czy może każda z historii opowiada o innych zdarzeniach? Czy można spodziewać się kontynuacji przygód dziennikarza w drugim opowiadaniu?
(Jakub Skrzypczak – J.S.) „Zabójstwo na East Endzie” to istotnie jedna z czterech „odsłon” (tytuł książki brzmi „Jacob Berreto: Cztery Odsłony”). Celowo mówię o odsłonach, a nie historiach, czy opowiadaniach, bo każda stanowi odrębną intrygę, rozkładając różnorodnie akcenty. Oczywiście, mianownik w ramach postaci, tematyki, narracji, świata przedstawionego jest wspólny. To wszystko jednak różni się od siebie w sposób znaczący, nie przestając być kryminałami. To ciekawe, bo podczas premiery właśnie o podtytuł książki zostałem zapytany i pozwoliłem sobie wyjaśnić celowość zastosowania tego, a nie innego słowa.
Wyraz „odsłona” sugeruje różnorodność w zakresie przedstawień. Nawet czysto obrazowy wydźwięk omawianego wyrazu budzi może skojarzenie niemal plastycznego ruchu zdzierania, z przedmiotowego zagadnienia, kolejnych prześcieradeł, czy innych okryw materiałowych. Na czym poszczególne odsłony polegają? Zachęcam do poszukiwania tego w trakcie czytania, ale niewątpliwie jedną z nich jest odsłonięcie opowiadań po raz wtóry – przed samym sobą, i po raz pierwszy przed czytelnikami. Opowiadania powstawały na przestrzeni wielu lat. Najstarsze z publikowanych dzieli od najmłodszego 10 lat! To dużo, ale spokojnie, całość jest stylistycznie dopasowana. I tu mamy kolejną odsłonę – tę pisarsko-kreatorską. Więcej nie zdradzam.
Co się tyczy kontynuacji, to nie sądzę, bym się jej podjął. Już we wstępie rozliczam się niejako z przeszłością, z potrzebą wykreowania postaci Jacoba i Hermana, ale też potrzebą zakończenia tego etapu. Dlatego dziś czuję, że Jacob już nie powróci na karty opowiadań czy powieści, które wyjdą spod mojego pióra. Z drugiej strony… nigdy nie mów nigdy. Na razie powstaje inna książka. Jej akcja dzieje się współcześnie, jest bardziej obyczajowa, ale zapewniam, że wątku kryminalnego nie zabraknie.
(W.D.) Czy jest możliwość przeczytania Pańskich opowiadań? Proszę, wskazać gdzie taki dostęp można uzyskać.
(J.S.) Tak, jest. Dzisiaj też można było podejść na stanowisko, zapoznać się z książką oraz porozmawiać. Książkę dystrybuuję we własnym zakresie, a także cyklicznie w przestrzeni internetowej, choć nie ukrywam, że zdecydowanie bardziej wolę kontakt bezpośredni z potencjalnym czytelnikiem. Medium komunikacji ograniczone tylko do blurbu i krótkiej notki o autorze, nie jest tym samym, co rozmowa i kontekst, który choćby dziś wspaniale udało się zbudować jako klamra kompozycyjno-treściowa domykająca temat premiery, a te dwie płaszczyzny, czyli treść książki i forma filmu, są ze sobą oczywiście związane.
(W.D.) Grał Pan głównego bohatera w filmie. Czy czuł Pan więź z odgrywaną postacią – trudno było się Panu wczuć w rolę dziennikarza? Czy jesteście bratnimi duszami?
(J.S.) Na pewno chciałem wystąpić w filmie, który wspólnie z Mateuszem tworzyliśmy. W jakiej roli? Nie było to przesądzone w pierwszych chwilach planowania. Natomiast dość szybko doszedłem do wniosku, że aktor, któremu przypadnie rola Jacoba, będzie musiał nie tyle sprostać warsztatowo (to oczywiście też), ale przede wszystkim zrozumieć złożoność i wielowarstwowość tej postaci, a co za tym idzie, poznać Jacoba Berreto od podszewki. Konsekwencja była już dosyć prosta – naturalnym kandydatem stałem się ja sam. Etap zapoznawania się z postacią, wnikania w jej głębię, po prostu mnie ominął, bo z Jacobem miałem okazję poznawać się przez długie lata kreowania go. Najpierw przelewając na pergamin, a dopiero później w bardziej namacalny sposób, nadając tych cech kreacji aktorskiej.
Natomiast odpowiedź na drugie pytanie jest dość skomplikowana. Nie wiem, czy łatwo być bratnią duszą z Jacobem Berreto. W książce, ale i filmie, pada takie zdanie „on sam, jako człowiek z krwi i kości, był definicją kontrastu”. I tak jak wypowiadający te słowa Herman Herrington wskazuje, że to właśnie w Jacobie najbardziej fascynowało, tak nie zapominajmy, że istnieje różnica między zdystansowaną fascynacją a codziennością współistnienia z osobą charakterologicznie trudną. Z dystansu Jacob może i fascynuje inteligencją, szykiem, klasą, ideowością, przywiązaniem do wartości, natomiast nie jestem przekonany, czy jego apodyktyczność, kapryśność, wyniosłość są cechami pożądanymi. Zwłaszcza dziś, gdy szukamy znajomości, czy kontaktów „nieproblematycznych”, prostych w obsłudze. Herman jest członkiem rodziny Jacoba. Zna go od dzieciństwa, dlatego z jednej strony może sobie pozwolić na surowy, aczkolwiek rzeczywisty osąd, a z drugiej na pewno nie próbuje piętnować czy odwracać się do Jacoba. Każdy z nas jest skontrastowany. Jacob Berreto to bynajmniej nie archetyp nieskazitelnego człowieka. Jest wewnętrznie napięty, więc i prawdziwy.
(W.D.) Dlaczego akurat Poznań wydał się Panu najbardziej zbliżony do londyńskiego East Endu?
(J.S.) Pewnie względów jest wiele, a jednym z nich jest ten logistyczny. Nie chcieliśmy mnożyć bytów i utrudniać prac nad filmem tak, by poświęcać czas na przejazdy między interesującymi nas miejscami. Zwłaszcza że wszystko, czego przestrzennie oczekiwaliśmy, udało się odnaleźć właśnie w stolicy Wielkopolski (choć kilka ujęć powstało w Bydgoszczy).
Dziś jestem przewodnikiem po Poznaniu. Odkrywam to miasto na nowo z każdym dniem pracy, ale przyznam, że już wtedy, na etapie prac związanych z filmem, zdawało się być plastycznie przystosowane do takich karkołomnych działań, jak wykreowanie wiktoriańskiego Londynu. 50% sukcesu to wyobraźnia i umiejętność kreowania. Myślę, że to przede wszystkim kwestia pochodzenia, tożsamości, wyczucia tego genius loci, ducha miejsca niż wykonywanego zawodu. Jestem z Poznaniem związany od pokoleń i bardzo intuicyjnie zaproponowałem lokacje, które podczas rekonesansu przeprowadzonego już wraz z Mateuszem i innymi członkami ekipy, pozwoliły nam wydobyć to, czego chcieliśmy.
Nie bez znaczenia jest też sam tytułowy East End, czyli dziewiętnastowieczna, londyńska dzielnica przemysłowa, dzielnica biedoty. Tu wybór wydał się oczywisty – Poznańska Stara Rzeźnia, czyli miejsce, które stało się niemal gotowym planem filmowym. Rzecz jasna diabeł tkwi w szczegółach i właśnie te szczegóły, w postaci plakatów, rekwizytów, elementów scenografii, wyposażenia itp., uczyniły opustoszałą rzeźnię żywym obrazem wiktoriańskiego East Endu. No i zdjęcia – czym jest obiekt bez umiejętności jego ukazania?
Tak jak koncepcyjnie przyznaję się do przyłożenia rąk w temacie wyboru miejsc, dostosowania ich tak, by i historycznie, i przestrzennie spasowały się z treścią, tak rytm miasta, żywe ukazanie tej tkanki już na ekranie jest wspaniałym efektem prac operatorskich i oczywiście fuzją tego, o czym powiedziałem, z reżyserskim i operatorskim działaniem Mateusza. Do tego dodajmy fenomenalny retusz pozbawiający współczesnego miasta cech teraźniejszości i mamy satysfakcjonujący efekt.
(W.D.) Jest Pan na okładce filmu. Co do dla Pana znaczy?
(J.S.) Jest to sympatyczne, ale to przede wszystkim świadomość tego, że dzisiejsze spotkanie jest zwieńczeniem całego projektu. Nie o wizerunek tylko tutaj chodzi, a o wkład pracy, wysiłek intelektualny, który wspólnie z Mateuszem wnieśliśmy.
(W.D.) Jak przebiegała praca nad filmem? Ile trwała produkcja?
(J.S.) Same zdjęcia przypadły na jesień 2018 roku, więc jest to data dość odległa, ale i hollywoodzkie produkcje mają pewne opóźnienia. Nasze wynikały z okresu postprodukcji, który dla dobra dzieła wymagał dłuższego poświęcenia czasu, ale rzecz jasna, do opóźnień przyłożyły się również względy pandemiczne. Dlatego tym bardziej cieszy mnie to spotkanie po latach. Wtedy, krótko po zakończeniu zdjęć, krzywa rozpowszechniania idei może była jeszcze mocno podsycona – wszyscy oczekiwaliśmy w napięciu. Czas zwykle tonuje potrzebę oczekiwania, natomiast może paradoksalnie dzięki temu opóźnieniu radość jest dziś większa, bo jest odświeżeniem tego, co wspólnie na planie przeżywaliśmy.
(W.D.) Jak czuje się Pan ze świadomością tak licznej frekwencji na premierze filmu?
(J.S.) Rzecz jasna jest to bardzo miłe, że tak wiele osób przybyło na premierę. To zwieńczenie pewnej drogi. Myślę, że to święto nas wszystkich. Wszystkich, którzy na jakimś etapie powstawania filmu brali udział w projekcie.
(W.D.) Czy w najbliższej przyszłości przewiduje Pan realizację nowych projektów?
(J.S.) Śmieję się, że moja książka, z której pochodzi zekranizowane opowiadanie „Zabójstwo na East Endzie”, jest zbiorem opowiadań i zawiera 3 inne historie, więc jeszcze kilka przed nami! Ale to pobożne życzenie!
(W.D.) A więc tego Panu życzę!
Chwilę po projekcji „Zabójstwa na East Endzie” udało mi się porozmawiać z producentem filmu. Był bardzo zabiegany, ale poświęcił mi chwilę na rozmowę.
(W.D.) Zacznijmy od początku: jak podjąłeś współpracę z p. Skrzypczakiem?
(Mateusz Ciemniecki M.C.) Z Kubą znamy się od 2012 roku i już w zamierzchłych czasach tworzyliśmy filmy z gier. Po pewnym czasie stwierdziłem, że chcę zrobić kolejny film, więc napisałem do Kuby, który od zawsze pisał niezłe scenariusze. Okazało się, że ma opowiadanie i na jego podstawie zrobiliśmy film. Bądź co bądź, doszło do rozwinięcia starej znajomości.
(W.D.) Tytuł „Zabójstwo na East Endzie” wskazuje, że głównym wątkiem jest morderstwo. Zatem jak doszło do rozwikłania sprawy, o ile do tego doszło?
(M.C.) Chyba nie jestem najlepszą osobą do mówienia o fabule filmu, bo szczerze się przyznam, że w momencie zakończenia zdjęć zapytałem Kuby: „Słuchaj, a kto właściwie zabił?”. Natomiast, mówiąc w skrócie, dziennikarz znudzony codziennością pracy, stwierdza, że chce powrócić do fachu. I właśnie tak wyszło jego małe śledztwo, które dziennikarz sam określa jako zabawę.
(W.D.) Film non-profit: czy trudno było Ci znaleźć ludzi do pracy za darmo?
(M.C.) Czy trudno było znaleźć ludzi? I tak, i nie. Z jednej strony ludzi znajdowało się bardzo łatwo, i to wielce zaangażowanych, którzy wciągnęli się niesamowicie w pracę. Myślę, że gdyby to nie był film w formule non profit, to zaangażowanie ludzi mogłoby być nawet mniejsze, głównie dlatego, że wczuli się w tą produkcję i nią żyli.
(W.D.) Czyli gdyby byli zatrudnieni, to by się mniej angażowali?
(M.C.) Myślę, że tak. Potraktowaliby to bardziej w formie pracy, a nie jako ich hobbystyczny projekt. Weszło to w ich priorytet i przez to zaangażowali się jeszcze bardziej. Z drugiej strony, czasem brakowało nam kogoś do pomocy, ale przez to, że każdy zabierał swojego męża lub żonę, liczba statystów wzrastała.
(W.D.) Przed samą projekcją filmu wspomniałeś, że premiera miała się odbyć na początku 2020 roku, dlaczego więc spotykamy się dopiero 31 października 2021 roku?
(M.C.) Montaż filmu mieliśmy skończony dość szybko, ale wszystko się przesunęło przez retusz ujęć, udźwiękowienie, a przede wszystkich szukanie ludzi do pomocy. Dodatkowo sytuacja covidowa nie pomogła nam w tym wszystkim. Kiedy wybuchła pandemia, stwierdziliśmy, że nie zrobimy premiery teraz. Projekcja filmu miała odbyć się na wiosnę 2020 roku, ale to wszystko się spowolniło.
(W.D.) Czujesz, że produkcja filmów to Twoja bajka?
(M.C.) Tak, ale nie w 100% – zanudziłbym się, wykonując tylko jeden fach. Filmy to rzecz, która towarzyszyła mi do tej pory, ale niewykluczone, że w przyszłości obierze ona drogę poboczną. Jednak na pewno nadal będą w moim życiu, bo jest to mój sposób wyrażania siebie.
Premiera filmu odbyła się w Kinie Pomorzanin w Bydgoszczy i jak na razie projekcja z 31 października była jedyną, która miała miejsce. Kto wie, może uda się rozpowszechnić ten materiał filmowy w innych większych miastach! Na chwilę obecną nie wiadomo, kiedy takie premiery będą miały miejsce, ale jestem pewna, że w niedalekiej przyszłości Gdańszczanie, czy Poznaniacy będą mieli przyjemność zobaczyć „Zabójstwo na East Endzie” na kinowym ekranie.
Cieszy mnie rozkwit kinematografii i to nie tej hollywoodzkiej, a lokalnej. Jest wiele talentów czekających na odkrycie, dlatego zachęcam do wybierania się na premiery takie jak ta. Nie dość, że spędziłam przyjemnie niedzielne popołudnie, to także poznałam wartość odkrywania mało znanych artystów. Dzięki produkcjom takim jak te odzyskuję wiarę w polską kinematografię.
Podczas rozmowy z Mateuszem Ciemnieckim, Fot. DM Films
Od lewej: Aleksander Gref (kompozytor), Mateusz Ciemniecki (producent), Jakub Skrzypczak(scenarzysta, aktor pierwszoplanowy), Tomasz Dąbrowski( aktor drugoplanowy), Fot. DM Films
Przywitanie gości na premierze przez Mateusza Ciemnieckiego, Fot. DM Films
O autorze
Sopranistka lubiąca odpocząć przy muzyce jazzowej. ,,Ekoświr" należący do Klimatycznego Kopernika. Studentka Uniwersytetu Gdańskiego na kierunku ,,Dziennikarstwo i komunikacja społeczna".