Przejdź do treści

Pół wieku czekania – historia filmowej „Diuny”

Radujcie się fani sci-fi, bowiem nadchodzi długo wyczekiwana „Diuna” w reżyserii Denisa Villeneuve! Już za niespełna miesiąc, ekranizacja legendarnej powieści Franka Herberta trafi finalnie do kin, przełamując tym samym fatum, ciążące nad koncepcją przeniesienia powieści na wielki ekran już od… kilkudziesięciu lat. Myślę, że blisko pół wieku czekania na godną ekranizację wystarczy. Stąd też moja szczera nadzieja, że film osiągnie sukces, zamykając w ten sposób legendarny wręcz etap w historii kinematografii. Książkowy oryginał zwyczajnie na to zasługuje, będąc po dziś dzień dla całego gatunku tym, czym twórczość Tolkiena była i jest dla fantastyki.

„Nie wolno się bać, strach zabija duszę”

Skoro o wpływach mowa – „Diuna” miała wpływ na rozwój gatunku nawet pośrednio. Bez niej nie byłoby m.in ksenomorfa z „Obcego”, a przynajmniej nie w takiej formie jaką znamy już od dziesięcioleci. Wszystko to dzięki ekranizacji, która nigdy nie doszło do skutku! Ten i wiele innych konceptów narodziło się jeszcze w latach siedemdziesiątych (stąd też pół wieku czekania, o którym wspomniałem na początku), za sprawą dobrze znanego w niektórych kręgach Alejandro Jodorowskiego. Chciałoby się powiedzieć, że osoba reżysera „Fando i Lisa”, czy też „Świętej góry” zapisała się na kartach historii jako postać ekscentryczna, ale w tym wypadku byłoby to spore niedopowiedzenie. Wystarczy powiedzieć, że po premierze pierwszego z wymienionych filmów, część oburzonych widzów domagała się jego deportacji z Meksyku! Nietuzinkowość i surrealistyczność jego dzieł, z całą pewnością mogła być atutem dla interpretacji historii Diuny. Niestety, ta nigdy nie doszła do skutku. Jodorowsky nigdy nie znalazł wytwórni, chcącej wyłożyć odpowiednie pieniądze na tak ambitny projekt, który ostatecznie przepadł w mrokach dziejów.

A przynajmniej tak mogłoby się wydawać. Na przestrzeni dekad ukazywały się przeróżne materiały z fazy koncepcyjnej produkcji filmu, a sam Jodorowsky często zabierał w tej sprawie głos. Wiadomo dzięki temu, że muzykę do filmu mieli tworzyć sami Pink Floydzi. Teraz interpretacja „Eclipse”, pojawiająca jednym ze zwiastunów filmu Villeneuve, ma więcej sensu, prawda? Ogólnie rzecz biorąc, projekt ten jawi się jako piękne marzenie, które możemy poznać bliżej za sprawą „Jodorowsky’s Dune”, czyli filmu… o produkcji filmu. Wywiad z samym reżyserem jest niezwykłym przewodnikiem po szalenie ambitnym pomyśle sprzed lat. Pasja, z jaką opowiada o próbach doprowadzenia projektu do realizacji, przeplatana ukazaniem grafik konceptualnych, a nawet storyboardu całego niedoszłego filmu sprawia, że naprawdę warto poznać ten nietypowy dokument i przekonać się na własnej skórze, jak wielki wpływ na popkulturę może mieć coś, co na dobrą sprawę nigdy nie powstało.

„Strach to mała śmierć a wielkie unicestwienie

Marzenie Jodorowskiego nigdy się nie ziściło, zostawiając po sobie niebagatelny, jednak często pozakulisowy wpływ. Niestety następne lata dla filmowej Diuny wcale nie były lepsze. Jeszcze w tej samej dekadzie, na stanowisko reżysera został zatrudniony sam Ridley Scott, który jednak szybko z niego zrezygnował, ze względu na osobistą tragedię. Po nim nadszedł David Lynch, który w przeciwieństwie do swoich poprzedników, film ukończył. Niestety, „Diuna” z 1984 okazała się katastrofą – zarówno finansową, jak i krytyczną. Film nawet nie zbliżył się do kwoty, która pozwoliłaby mu wyjść na zero, a sam Lynch wycofał się zupełnie z produkcji filmów wysokobudżetowych, oddając się w pełni mniejszym projektom. Przyznaję się bez bicia – filmu nigdy nie widziałem, więc nie jestem w stanie wydać subiektywnego werdyktu, ale opinie recenzentów ogłaszających ją najgorszym filmem roku chyba doskonale tłumaczą moje podejście.

Stawię mu czoło. Niech przejdzie po mnie i przeze mnie

Kolejne lata nie przyniosły odwrócenia tendencji. W 1986 umiera sam Herbert, zostawiając tym samym niedokończoną sagę (uda się to zrobić tylko dzięki licznym notatkom i szkicom, które pozostawił). Dodatkowo po porażce, jaką była adaptacja Lyncha, pomysł przeniesienia kart powieści na język filmu trafia do swoistego limba. Prawa licencyjne się zmieniają, jednakże temat realizacji zupełnie zamiera. Zmienia się to dopiero szesnaście lat po premierze ostatniego filmu. W 2000 roku pojawia się… telewizyjny miniserial. Choć brzmi to niespodziewanie, okazuje się on całkiem dobry, zdobywając nawet nagrody Emmy i Saturna za najlepszy program telewizyjny. Brzmi zachęcająco, ale niestety produkcja zestarzała się okropnie. Z perspektywy dzisiejszego widza może być jedynie ciekawostką, pokazującą, jak w ciągu dwudziestu lat zmieniło się podejście do kręcenia obrazów na małe ekrany. Choć mówię to z bolącym sercem, „Diuna” z 2000 roku jest dzisiaj okropnym drewnem, niewartym szczególnej uwagi. Nie jest dobrym startem dla nowych widzów/czytelników, ani nawet punktem odniesienia dla fanów już zaznajomionych z serią. Z dzisiejszej perspektywy, jej największym plusem jest chwilowe odwrócenie tragicznej tendencji do produkcji niewypałów tego uniwersum: serialowa „Diuna” przełamała opinię, że książkowy oryginał jest zwyczajnie niemożliwy do przełożenia na język kina.

A kiedy przejdzie, odwrócę oko swej jaźni na jego drogę

Docieramy w końcu do teraźniejszości. Choć w latach 2008-2010 ponownie próbowano powołać do życia filmową ekranizację, tak jedyne co możemy dzisiaj rzec o tej próbie, to fakt, że się odbyła. O projekcie nie wiadomo nic więcej (pytanie: czy cokolwiek więcej da się o nim wiedzieć?) i raczej zasłużenie przepadł w odmętach historii. To dopiero druga dekada XXI wieku przyniosła upragniony przez fanów przełom. Pierwszy raz o najnowszym wcieleniu „Diuny”, usłyszeć można było już w 2016 roku, kiedy pojawiła się plotka, że na siedzeniu reżysera zasiąść ma Denis Villeneuve.

Jednakże klątwa filmowej „Diuny” zadziałała raz jeszcze, choć tym razem w sposób zdecydowanie bardziej stonowany. Film miał wyjść w 2020 roku. Niestety, przez komplikacje wywołane dobrze wszystkim znanym wirusem, jego data premiery została kilka razy przesunięta, ostatecznie (?) kończąc w okolicach października 2021 roku. Tym samym jesteśmy finalnie w przededniu długo wyczekiwanej premiery adaptacji książki, która pomogła ukształtować cały gatunek. Choć filmu jeszcze siłą rzeczy nie widziałem, tak jako osoba zaznajomiona z oryginałem jestem o jakość całości spokojny (obym nie pożałował tych słów za kilka tygodni!). Wiem, że dla Villeneuve’a wyreżyserowanie „Diuny” było marzeniem. Wiem też, że chce zachować wszystkie elementy, które czyniły powieść wielką – epicka historia to jedno, ale ukryte, ekologiczne przesłanie i najwyraźniej wiecznie aktualne komentarze dotyczące fanatyzmu, czy też polityki? Wszystkie te składowe czyniły książkę wielką. Oby to samo stało się z filmem! W tej wierze kończę ten tekst i pozostawiam ostatnie wersy książkowej litanii, która posłużyła mi za tytuły akapitów. Mam szczerą nadzieję, że tak jak i w książce, zadziała i tym razem.

Którędy przeszedł strach, tam nie ma nic. Jestem tylko ja.

O autorze

Student dziennikarstwa III roku, który dobrym filmem lub książką nie pogardzi. Dodatkowo właściciel wyjątkowo żywiołowego psa, a co za tym idzie - biegacz. Sercem i duszą zwolennik myśli socjaldemokratycznej.