Choć wyrok w ich sprawie zapadł już ponad rok temu, zainteresowanie sprawą nie gaśnie. Johnny Depp i Amber Heard wracają na języki za sprawą najnowszego dokumentu Netflixa „Depp kontra Heard”, ukazującego przebieg „procesu dekady”, ale z perspektywy innej niż dotychczas.
Szersze spojrzenie
Trwający łącznie trzy godziny dokument merytorycznie nie wnosi nic nowego do całej sprawy procesu dwójki aktorów. Naszym oczom ukazują się dobrze wszystkim znane nagrania z sali sądowej, dowody i zeznania. Jedyną ciekawostką w tym zakresie mogą być ujawnione po wyroku materiały dowodowe, które nie zostały wzięte pod uwagę podczas procesu, natomiast jest to raczej okrojony wątek końcowy, zepchnięty na margines.
Główną tezą ów dokumentu nie jest bowiem obiektywne ukazanie rzeczywistości procesu (faktycznie, nie ma co doszukiwać się w nim szczególnej stronniczości), lecz obnażenie na konkretnym przykładzie niepohamowanej siły mediów społecznościowych. Wraz z opisem przebiegu sprawy byłych małżonków, przedstawione zostają „internetowe kulisy” procesu – obserwowanego, komentowanego i ocenianego w tym samym momencie na całym świecie. W przeszłości śledzić mogliśmy wiele konfliktów prawnych między największymi gwiazdami, natomiast proces „Depp vs Heard” wydaje się tworzyć medialny precedens, jak widać, omawiany długo po jego zakończeniu. Przez pięć tygodni Internet był non-stop zalewany informacjami pochodzącymi z sali sądowej, a przede wszystkim komentarzami rozemocjonowanych obserwatorów, wyrażających swoje wszelkie opinie, antypatie i, co najważniejsze, osądy.
Równe szanse?
Były to osądy różnego rodzaju: mniej lub bardziej merytoryczne, natomiast z wszelką pewnością przedwczesne. Już od pierwszych dni rozprawy internauci podzieleni byli na dwa obozy jasno zdeklarowanego poparcia dla jednej ze stron i to bez wysłuchania wszystkich zgromadzonych zeznań i dowodów. Miliony postów otagowane zostały hasztagami „JusticeForJohnny” i „JusticeForAmber”, przy czym ten pierwszy ze zdecydowanie większą częstotliwością. Oczywiście, wiele sytuacji, które można było zauważyć podczas procesu dawało dość solidne podstawy do takiego rozkładu poparcia opinii publicznej, ale siła wrogości, a nawet nienawiści z nim związanej wydawała się aż trudna do ogarnięcia.
Społeczeństwo w sieci wybrało winnego długo przed tym, niż uczynił to sąd. Powstała dominująca narracja, z jednej strony broniąca dobrego imienia Deppa, a z drugiej ujawniająca wszelkie mechanizmy „cancel culture” względem jego byłej małżonki. Nienawistne tweety, znieważające komentarze, a nawet groźby karalne – to wszystko efekt publicznego „prania brudów” hollywoodzkiej pary na ekranach milionów ludzi. Choć zarzuty wobec wiarygodności Heard były zasadne, a często wręcz trudne do zanegowania, to mimo wszystko niepokojem powinno napawać powszechne zezwolenie na nienawiść i werbalną przemoc, jaka widoczna była w tamtym czasie.
Granice sprawiedliwości
Oglądając dokument Netflixa, przypomnieć można sobie swoje własne emocje i refleksje, pochodzące z tamtego okresu, a przede wszystkim stanąć wobec pytania o to, do czego pod wpływem mediów posunęliśmy się w swoim własnym osądzie. Sprawiedliwość jest niezaprzeczalnie jedną z najważniejszych wartości, jednak czy w bezkompromisowej walce o nią nie jest zbyt łatwo przekroczyć granicę szacunku do drugiego człowieka? Czy naprawdę, aby sprawiedliwości stało się zadość, potrzebne są aż dwa wyroki – ten faktyczny i społeczny?
Niestety, na dwie twierdzące odpowiedzi na te pytania wskazuje również sytuacja poprzedzająca wydarzenia z sądu w Virginii. Na skutek oskarżeń o przemoc domową w felietonie Heard, Depp, podobnie jak jego była żona podczas procesu, został błyskawicznie osądzony społecznie i narażony na pewnego rodzaju ostracyzm, który miał swój wyraz np. w odebraniu mu najbardziej charakterystycznej roli w przyszłych częściach „Piratów z Karaibów”. Analogiczny scenariusz dostrzec możemy także chociażby w przypadku Kevina Spacey – oczyszczonego z zarzutów w lipcu tego roku.
Oto efekty wymierzania sprawiedliwości na własną rękę – rozkwit uprzedzeń i wzrastająca łatwość destrukcji drugiego człowieka. Granica między tymi zjawiskami jest cienka, a pozostając w bańce „piątej władzy” zatrważająco łatwo przestać ją dostrzegać. Być może o tym właśnie spróbował przypomnieć nam najnowszy dokument Netflixa.
Fot. nagłówka: Netflix
O autorze
Studentka polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Zafascynowana literaturą, szczególnie jej twórczą i życiodajną właściwością opowiadania świata. W czasie wolnym amatorka rysunku i tenisa.