O ukraińskiej walce o godność, populizmie i moralnym kompasie, który powinniśmy mieć zawsze przy sobie, rozmawialiśmy z profesorem Arkadiuszem Modrzejewskim – dyrektorem Instytutu Politologii Uniwersytetu Gdańskiego i współautorem książki Listy z Ukrainy, stanowiącej zapis przeżyć przedstawicieli ukraińskiego świata kultury i nauki z pierwszych dni wojny. Zapis, w którym chodziło przede wszystkim o emocje.

F.D.: Obserwujemy dziś pewne zmęczenie wojną za naszą wschodnią granicą, powszednieje nam ona i w polskim społeczeństwie spada poparcie dla pomocy Ukrainie. Jaką rolę w tym problemie odegrać może książka Listy z Ukrainy, której jest pan współautorem?
A.M.: Jest to mała kropla drążąca skałę, ale dziś każda taka kropla jest niezwykle ważna. Musimy nieustannie przebijać się do opinii publicznej i przypominać, że nie wolno nam zapominać o tym, co dzieje się tuż obok nas, u naszych sąsiadów. Ta książka powstała właśnie po to – jak napisaliśmy w przedmowie, ma stanowić memento. Wojna trwa, a my nie możemy odwrócić się od cierpiących ludzi. Nawet jeśli relacje z frontu przestają już robić na nas tak duże wrażenie, nasza odpowiedzialność wobec tych, którzy szukali u nas schronienia, nie może maleć. To imperatyw moralny, który powinniśmy nieść w sobie. Poprzez takie publikacje, spotkania i rozmowy, chcemy budować poczucie wspólnoty i solidarności. Żyjemy w dynamicznych czasach, w których bieżąca polityka jest pełna zwrotów akcji. W tej niepewności i chaosie kluczowe jest jednak, byśmy nie stracili moralnego kompasu. Jako obywatele nie mamy bezpośredniego wpływu na decyzje światowych liderów, ale mamy wpływ na nasze własne postawy wobec wojny, ludzkiego cierpienia i losu tych, którzy są naszymi bliskimi sąsiadami.
F.D.: Listy z Ukrainy to przede wszystkim ludzkie historie. Nie ma tam geopolitycznych analiz.
A.M.: Podkreślmy, że nie jest to książka naukowa. Choć część zawartych w niej tekstów zostało napisanych przez naukowców. Autorzy to przede wszystkim ludzie związani z kulturą i sztuką. Analiz naukowych dotyczących tej wojny jest już tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy, dostępnych w różnych periodykach. Nam chodziło o coś innego – o emocje. O to, co czuli autorzy tych zapisków, gdy obudzili się 24 lutego 2022 roku w zupełnie nowej rzeczywistości. Wieczorem kładli się spać w warunkach względnego spokoju, choć mieli świadomość, że wojna jest realnym zagrożeniem. Jednak dopiero poranek 24 lutego przyniósł brutalne potwierdzenie najgorszego scenariusza. Ta książka nie tylko pokazuje emocje – ona ma je również wywoływać u czytelnika. Docierają do mnie komentarze, że wielu odbiorców nie jest w stanie czytać jej obojętnie, często towarzyszą im łzy. I to właśnie oznacza, że ten projekt spełnia swoją rolę.
F.D.: Dziś wiemy, co działo się później w miastach i miasteczkach, o których w pierwszych dniach wojny pisze część autorów. To jest znaczący ciężar tej publikacji. Czy dalsze losy bohaterów, autorów listów są państwu znane?
A.M.: Znamy oczywiście losy naszych najbliższych znajomych. Śledzimy ich życie chociażby w mediach społecznościowych. Wiemy także, co dzieje się z najbardziej rozpoznawalnym autorem – Sierhijem Żadanem, który zgłosił się do armii. Natomiast dalsze losy części z nich pozostają dla nas nieznane. Niektórzy, jak autor z Mariupola, pisali pod pseudonimem ze względów bezpieczeństwa. Ja również nie znam jego personaliów i nie wiem, co się z nim teraz dzieje. Pracowaliśmy w zespole trzech redaktorów. Ogromną pracę w pozyskiwaniu tekstów wykonała profesor Ola Hnatiuk – ukrainistka związana z Akademią Kijowsko-Mohylańską, mająca w Ukrainie wielu znajomych w środowiskach kultury i nauki. Część z nich zebrał także doktor Andrii Kutsyk, mój doktorant i ja – głównie od osób związanych z Winnicą.
F.D.: Serhii Żadan pisał o Rosjanach: „oni chcą nas zniszczyć, tak po prostu”. Inni autorzy również stwierdzali, że jest to „wojna na unicestwienie”. Jak takie poczucie wpływało na tożsamość narodową Ukraińców?
A.M.: Serhij Żadan pochodzi z Charkowa – weźmy to miasto za przykład. Rok 2014 był czasem narodowego przebudzenia w Ukrainie. Gdy w Doniecku i Ługańsku uaktywniły się ruchy separatystyczne, wielu wróżyło, że kolejnym miejscem ich działań stanie się drugie co do wielkości miasto Ukrainy, czyli właśnie Charków. Te prognozy jednak się nie sprawdziły. Wydarzenia w tzw. Donbasie sprawiły, że Charkowszczyzna doświadczyła silnego wstrząsu, który doprowadził do etnicznego przebudzenia Ukraińców. Kiedy odwiedziłem Charków w 2018 roku, miasto było już wyraźnie proukraińskie i to manifestowało.
Historia wielokrotnie pokazywała, że próby narzucenia komuś obcej tożsamości często przynoszą efekt odwrotny od zamierzonego. Rosjanie nie byli w stanie skutecznie podporządkować tych terenów, co tylko spotęgowało proces umacniania ukraińskiej tożsamości – doskonale widać to właśnie na przykładzie Charkowszczyzny.
Podobny mechanizm dotyczył również części mieszkańców Doniecka, zwłaszcza tych, którzy zdecydowali się opuścić rodzinne strony, nie chcąc żyć pod rosyjską okupacją, realizowaną przez ludzi związanych z tzw. separatystycznymi republikami. Wśród tych, którzy opuścili te tereny, byli m.in. moi koledzy z Uniwersytetu Donieckiego, który w 2015 roku został przeniesiony do Winnicy w centralnej Ukrainie.

F.D.: W książce padają słowa o Rosjanach: „W każdej chwili sami zaprzeczają, że są ludźmi, nie są ludźmi”. Myśli pan, że z naszej perspektywy jesteśmy w stanie pojąć ten gniew, który przez całą lekturę narasta i miesza się ze strachem?
A.M.: Staraliśmy się ingerować w teksty jak najmniej, jednak jeden fragment usunęliśmy – była to swego rodzaju cenzura prewencyjna. Chodziło nam o to, by nie dać pretekstu do krytyki ukraińskiej sprawy i nie stworzyć przestrzeni do szerzenia kłamstw na jej temat i temat samej publikacji, które dobrze znamy z rosyjskiej propagandy. Nie była to kwestia dehumanizacji wroga – w tekstach dominowały silne emocje. Dwie z nich są kluczowe dla całej książki: gniew i lęk. One często się uzupełniają i stanowią naturalną reakcję na ogrom zła, które popełnili sprawcy straszliwych zbrodni.
Pamiętajmy, że autorzy pojawiający się w książce pochodzą z terenów, które przez pewien czas znajdowały się pod okupacją lub nadal się pod nią znajdują, czyli m.in. z Buczy, Mariupola, Chersonia. To tam rozegrały się sceny niewyobrażalnego okrucieństwa. Nie sposób oczekiwać od ludzi, którzy przeżyli traumę – nawet jeśli nie doświadczyli jej bezpośrednio, ale przez pewien czas żyli w poczuciu zagrożenia – by wyłączyli emocje. My daliśmy im przestrzeń do wypowiedzi, do wyrażenia strachu, co miało również wymiar terapeutyczny. Ważne byśmy pamiętali, że te słowa, które mogą budzić kontrowersje, wypowiadane są w chwilach największego wzburzenia. Nie wynikają ze strukturalnej nienawiści, lecz z bezpośredniego odczucia zła, którego Ukraińcy doświadczyli ze strony rosyjskich żołnierzy i kremlowskiej propagandy.
F.D.: Oprócz fizycznego terroru, bombardowanych miast, bombardowane są też umysły i Ukraińcy znacząco tego doświadczają.
A.M.: Dokładnie, to niestety oddziałuje na część ukraińskiego społeczeństwa, zwłaszcza ludność rosyjskojęzyczną, zamieszkującą obszary, które w rosyjskiej propagandzie nazywane są Noworosją, to np. Chersoń czy Odessa. Znam przypadek mojego przyjaciela, profesora Donieckiego Uniwersytetu. Obecnie mieszka poza Ukrainą, wykłada na jednym z europejskich uniwersytetów. Pozwoli pan, że nie będę zdradzał jego personaliów. Jego historia, a w zasadzie rodzinna opowieść, w jakiś sposób jest przykładem tego dramatu. Mój przyjaciel jest zdecydowanie proukraiński. Urodził się w Rosji, w rodzinie rosyjskojęzycznych, etnicznych Ukraińców pochodzących z Odessy. Jego ojciec był profesorem na podmoskiewskiej uczelni, on sam kształcił się w Rosji, a jego żona jest etniczną Rosjanką. Jego pierwszym językiem był rosyjski. Kiedy w latach dziewięćdziesiątych osiedlił się w Ukrainie, nadal funkcjonował w przestrzeni rosyjskojęzycznej. Jednak w 2014 roku, razem z żoną, postanowili świadomie odciąć się od rosyjskiej rzeczywistości i zaczęli mówić po ukraińsku. Do Odessy wrócili również jego rodzice. Ma także brata, emerytowanego oficera rosyjskiej armii. Dziś mój przyjaciel widzi, jak jego rodzice stali się ofiarami rosyjskiej propagandy i indoktrynacji. Rolę odegrał w tym z pewnością jego brat, z którym nie utrzymuje kontaktu. To dramat człowieka rozdartego między dwa światy. Ale nawet w takim rozdarciu można zachować przyzwoitość. Jak? Poprzez stanięcie po stronie prawdy. Prawdy uniwersalnej, absolutnej.
F.D.: To rozdarcie sprawia pewnie dużo bólu. Pavlo Kretov, kolejny autor pojawiający się w książce, napisał: „Oczywiście wybuch wojny był dla wszystkich szokiem. Nie znam nikogo, kto przyjąłby to inaczej, mimo wcześniejszych rozmów o przygotowaniu się do tego”. Bohaterowie książki, w przeważającej części, wydają się całkowicie zaskoczeni rozpoczęciem inwazji w 2022 roku.
A.M.: Dziś również jesteśmy przygotowywani na możliwość, że coś się wydarzy, jednak podchodzimy do tego z pewnym dystansem. Często traktujemy takie zapowiedzi jako element politycznej gry i staramy się unikać takich myśli. W Ukrainie analizy wywiadowcze wskazywały na koncentrację rosyjskich wojsk. Mimo to często wypieramy takie informacje, podobnie jak diagnozę poważnej choroby – próbujemy je zneutralizować, zignorować. I dokładnie to samo miało miejsce tutaj. Nagle pojawia się zaskoczenie, mimo że plecak ewakuacyjny był już spakowany.
F.D.: Absurdalność sytuacji, w której Rosja zaatakuje bezbronnego, pokojowo nastawionego sąsiada, też chyba odganiała myśl, że to się wydarzy? Bo przecież nawet w książce pojawiały się pytania: Po co? Dlaczego?
A.M.: Tak, z naszej i ukraińskiej perspektywy jest tu wiele absurdów. Rosyjska propaganda próbowała wmówić Ukraińcom, że nie są odrębnym narodem, lecz rzekomo częścią „wielkiego narodu rosyjskiego”. Jednocześnie degradowano ich do roli „małorosjan”, co miało sprawiać wrażenie, że są jedynie poślednimi Rosjanami, Wielkorosjanie to ci z Moskwy, z Federacji Rosyjskiej. Głoszono też hasła o rzekomej „denazyfikacji” Ukrainy. Te propagandowe tezy były pełne wewnętrznych sprzeczności. Ich jedynym celem było zohydzenie Ukraińców i podważenie ich prawa do narodowej tożsamości.
Nie było w tym nic nowego, znamy to już ze Związku Radzieckiego. W czasach sowieckich język ukraiński był marginalizowany, przedstawiany jako język wieśniaków. Nawet w latach dziewięćdziesiątych, gdy Ukraina odzyskała niepodległość, wielu jej obywateli, zwłaszcza z centralnej części kraju, nie posługiwało się ukraińskim, bo postrzegało go jako język prowincji. Językiem elit pozostał rosyjski. Dziś to się zmieniło – paradoksalnie, w dużej mierze dzięki samym Rosjanom, którzy swoimi działaniami sprawili, że Ukraińcy zjednoczyli się jak nigdy wcześniej. Nawet ci, u których tożsamość narodowa wcześniej była niejednoznaczna. Gdy ta wojna się skończy, bo prędzej czy później się skończy, pozostanie po niej coś więcej. Myślę, że narodzi się mit konsolidacyjny, oparty na przelanej krwi i walce. To straszliwa cena, pewnie zbyt wielka. Ale nie będzie żadnych wątpliwości, że Ukraińcy są Ukraińcami. Nie są żadnymi „małorosjanami”, żadną odnogą narodu rosyjskiego, lecz odrębnym, dumnym narodem, który zasługuje na szacunek i godność.
To właśnie dziś powinno wybrzmieć w Europie, w Stanach Zjednoczonych i wszędzie, gdzie ktoś próbuje relatywizować tę wojnę, że Ukraina jest tu ofiarą brutalnej agresji. Nie można o tym zapominać. Nie można tego rozmywać. Dlatego trzeba działać na rzecz prawdy w każdej skali, choćby tak, jak podczas naszej rozmowy. Mówienie o tym, przypominanie, utrwalanie faktów, to sposób na wzmacnianie prawdy i niedopuszczenie do zapomnienia o tym cierpieniu. To jest niezwykle ważne. I temu właśnie ma służyć książka, o której dziś rozmawiamy.
F.D.: Serhii Żadan napisał w państwa publikacji: „Wojna to nie konkurs na najlepsze bohaterstwo. Bohaterami są wszyscy, którzy od pierwszego dnia wojny stali się jej częścią. Każdy z nas już jest częścią heroicznej historii”. Wyłania się z tego obraz, który szczególnie mnie urzekł, że dziś opowieści o bohaterach, to historie ludzi, którzy przeorganizowali swoje życie, by pomagać, walczyć o swój kraj, niekoniecznie z bronią w ręku. Może to są również herosi naszych czasów?
A.M.: Tak, często patrzymy na bohaterstwo przez pryzmat wielkich postaci historycznych, zapominając o tzw. „małych bohaterach”. A przecież to oni tworzą historię. Każdy, kto przeżył i oddał się tej wielkiej sprawie, jest bohaterem. Każdy, kto zginął od kul okupanta, jest bohaterem. Każdy, kto doświadczył wojennego trudu – bezpośrednio lub pośrednio – również zasługuje na to miano. Bohaterami są nie tylko żołnierze czy polityczni decydenci, ale także ci, którzy budują przyszłość Ukrainy swoją codzienną pracą i oporem. Ci, którzy, choć nie walczą na froncie, stanowią potencjał dla nowej Ukrainy, nowej, czyli tej odrodzonej, nowoczesnej, europejskiej, która miejmy nadzieje, powstanie po zakończeniu tej wojny i będzie taką, jaką Ukraińcy wybrali w 2014 roku podczas Majdanu Godności. Taką, jaką chcą budować, mimo że Rosja próbuje im to odebrać.
F.D.: Chciałbym jeszcze wrócić do Pavlo Kretova i przytoczyć jego gorzkie słowa: „Żadne godne szacunku rozważania i socjologiczne kalkulacje dotyczące nieuchronności postępu, celowości i światłości rozsądku nie zapobiegły wybuchu wojny”. To co jest dzisiaj dla nas ratunkiem, skoro nawet duch postępu, wiedzy, którym często się zakrywamy, nie powstrzymał bestialstwa?
A.M.: Niestety postęp nie wyeliminuje pewnego zła, które jest w człowieku. Postęp nie przemebluje nam wszystkim umysłów. Może wręcz stać się narzędziem, które wzmocni totalitaryzmy, autorytaryzmy i pozycję niebezpiecznych ludzi. To widzimy dzisiaj w Stanach Zjednoczonych.
Symbolem postępu są dziś często ci, którzy opowiadają się za populistyczną, autorytarną władzą. Co jest nadzieją? Nadzieją jest świat kultury i nauki, ludzie, którzy mówią rzeczy prawdziwe i najistotniejsze. Ich głos musi trafiać do opinii publicznej, powodować przebudzenie sumień. Mam wrażenie, że zapominamy dziś o pewnej misji uniwersytetów, być może najważniejszej. O misji, którą obok prowadzenia badań jest przede wszystkim wychowanie obywateli, którzy są światli i krytycznie myślący. Dzisiaj świat diametralnie się zmienia. Doświadczamy różnego rodzaju niebezpieczeństw, związanych także z rozwojem technologii, bezkrytycznym przejmowaniem różnego rodzaju treści z mediów. Czego musimy dziś uczyć ludzi? Przede wszystkim przyzwoitości i otwartości na prawdę. Boimy się często takich słów, które brzmią górnolotnie, ale w globalnym, uniwersalnym ujęciu, to ratunek dla świata i Europy. Przy tym oczywiście potrzebna jest dalsza integracja, budowanie wspólnego systemu obrony.
Obecna sytuacja wymaga od nas odważnych działań, przekraczania partykularnych i nacjonalistycznych interesów, na rzecz myślenia europejskiego, które może nas uchronić, zwłaszcza mniejsze narody, szczególnie te w Europie Środkowo-Wschodniej, wystawionej na niebezpieczeństwo przede wszystkim z Federacji Rosyjskiej. Ważnym narzędziem obrony przed problemami dzisiejszego świata jest myślenie. Pierwszym krokiem totalitaryzmów jest jego zmiana, wyrzucanie tradycyjnej literatury, usuwanie prawdy. Świetnie pokazał to Orwell w książce Rok 1984. W systemie totalitarnym następuje odwrócenia znaczenia pojęć. „Ministerstwo prawdy” to w istocie ministerstwo największego fałszu. Takie zjawiska są widoczne nie tylko w zinstytucjonalizowanych systemach autorytarnych czy totalitarnych, ale razem z populizmem przenikają do demokracji liberalnych. Zaczynamy je chłonąć i najgorszy jest scenariusz, w którym społeczeństwo uznaje fałszywe narracje za słuszne i przenikają one do mainstreamu, często w wyniku politycznych kalkulacji. Jeśli nie nauczymy dziś młodych ludzi krytycznego myślenia, to również kolejne pokolenia będą zagrożone falą populizmu i nacjonalizmu. Rosja silnie wzmacnia takie ruchy w Europie. Dlaczego? Bo przez to może rozsadzać Unię Europejską od wewnątrz. Jeśli do tego dojdzie, Kreml będzie mógł rozgrywać państwa narodowe, które w samotności są dużo słabsze niż skonsolidowane i zunifikowane, nie tylko interesem ekonomicznym. Unia powinna stać się odporną na zagrożenia wspólnotą wartości.
F.D.: Żyjemy więc w czasie wymagającej próby.
A.M.: Absolutnie. To, co dzieje się w Ukrainie, to nawet nie budzik, ale dzwon, który bije na alarm i krzyczy: „Europo, przebudź się!”. Ale wciąż obserwujemy sytuacje, w których dla partykularnych interesów partyjnych ludzie potrafią dokonać wielkiej szkody swojemu narodowi czy Wspólnocie. Mówię tu np. o tym, że polscy europosłowie głosują przeciwko polskim interesom, czyli np. „Tarczy Wschód”. Jest to dla mnie coś trudnego do zrozumienia. Nie chcemy przecież płacić tej daniny, którą dzisiaj płacą Ukraińcy. Daniny krwi, cierpienia, bólu.

F.D.: Ponownie Pavlo Kretov: „Zwykli Ukraińcy pokazali sobie i światu, że jako nosiciele zachodnich wartości są do pewnego stopnia większymi Europejczykami, niż niektórzy politycy starych demokracji Europy, którzy zaskoczeni ogromnym poparciem dla oporu Ukrainy przez własnych wyborców, dopiero teraz zaczęli dostrzegać tego autorytarnego potwora – Rosję, stworzonego przez niezdecydowanie i strach przed starą Europą”. Z kolei kilka dni temu Ursula von der Leyen podczas debaty w Parlamencie Europejskim powiedział, że: „Pokój w Europie przestał być czymś oczywistym”. Czy nie jest tak, że nie był on oczywisty od dawna, w kontekście Ukrainy już od ponad 10 lat? Czy przespaliśmy ten czas? Byliśmy naiwni?
A.M.: Ukraińcy rzeczywiście pokazali, że urodzić się w zachodniej Europie, nie świadczy od razu o tym, że jest się reprezentantem europejskich wartości. To oni je dumnie niosą. Można powiedzieć, że Europę podkopała w tej kwestii polityczna korupcja i naiwność. To głównie kraje Europy Środkowo-Wschodniej zachowywały w tej kwestii zachowawczość i oskarżane były przy tym o wręcz genetycznie wpojoną antyrosyjskość. Mówiono, że jesteśmy przewrażliwieni. Okazuje się po latach, że mieliśmy rację. Na szczęście są politycy, którzy potrafili się do tego przyznać. Może to niewiele, ale Zachód udało się mimo wszystko skłonić do tego, żeby nałożył na Rosję sankcje i przestał z nią handlować, pobierać gaz. Oczywiście można było uniknąć wzmacniania Moskwy, gdyby Zachód nas słyszał.
Podkreśliłbym, że nieoczywistość pokoju w Europie była widoczna już tu dużo wcześniej niż przed sprawą ukraińską. Chodzi o kraj, o którym już z panem rozmawiałem, któremu jego europejskie aspiracje przyniosły kłopoty ze strony Rosji już dużo wcześniej, czyli Gruzja. Mam z tym związane pewne doświadczenie. Z moim kolegą przygotowaliśmy kiedyś tekst w języku niemieckim, przeznaczony do tamtejszych czasopism. Poświęcony był on Gruzji jako elementowi geopolitycznej układanki. Przedstawiliśmy ją jako państwo bardzo proeuropejskie. Wówczas nie było jeszcze oczywiste, że obecnie rządzące Gruzińskie Marzenie mimo licznych deklaracji o dążeniu do Unii Europejskiej, okaże się koniem trojańskim i opcją prorosyjską. Wspomniany tekst ostatecznie odrzucono, nawet nie poddano go recenzji. Redaktorzy stwierdzili, że oparliśmy się na antyrosyjskim założeniu, że Rosja poprzez sprzedaż swoich surowców naturalnych Europie, prowadzi jakąś geopolityczną grę. To co dla nas jest oczywiste i wówczas było, dla części zachodnich społeczeństw nie było dostrzegalne.
Musiały one stać się obserwatorami okrutnej wojny, którą Rosjanie wypowiedzieli Ukraińcom, by to zrozumieć. Rosyjska agresja na Gruzję takiego szoku nie wywołała. Była rzeczywiście w porównaniu z tym, czego doświadczają Ukraińcy, bardzo powściągliwa, ale zginęło kilkuset gruzińskich żołnierzy, została zniszczona infrastruktura w porcie Poti, który był przygotowany do przesyłania azerbejdżańskiej ropy naftowej do Europy. Natomiast na tym się skończyło. Zagwarantowano bezpieczeństwo separatystycznym republikom, czyli Osetii Południowej i Abchazji. Przy czym Osetia Południowa jest de facto rosyjskim przyczółkiem.
Doświadczenie wojny w Ukrainie, która wybuchła 24 lutego 2022 roku, zrobiło na społeczeństwach Europy zachodniej duże wrażenie. I takie emocje należy dziś podgrzewać, dlatego, że zaczyna uwydatniać się dziś w geopolityce myślenie merkantylne, co najlepiej widzimy w przypadku Donalda Trumpa. Niemieckie AFD żąda dziś z kolei zniesienia sankcji nałożonych na Rosję. Słowacja i Węgry to też znaczące przykłady postaw prorosyjskich, a przynajmniej ambiwalentnych. Niestety część słowackiego społeczeństwa przekonana jest, że ważniejszy od przyzwoitości jest tani gaz.
F.D.: Mówimy o przebudzeniu w niektórych państwach Europy, ale wciąż mamy do czynienia ze wspomniany populizmem. Czy to trudność tych czasów sprawia, że społeczeństwa chcą liderów, którzy będą podkreślali na każdym kroku ich siłę, odrębność i potrzebę radykalnych kroków?
A.M.: Jest to problem wieloaspektowy. Mainstreamowe partie, lewicowe czy prawicowe, zaniedbały aspekt godnościowy. O tym jako pierwszy zaczął pisać Francis Fukuyama w książce Tożsamość – Współczesna polityka tożsamościowa i walka o uznanie. W społeczeństwach zachodnich, w tym w Polsce, następuje radykalne zjawisko poczucia niedocenienia u części obywateli. Takie grupy uważają, że są marginalizowane. Wynika to też w dużej mierze ze słabości partii lewicowych, które odpuściły sobie kwestie związane z ekonomią i skierowały się ku sprawom obyczajowym.
Stąd też dużą bazą dla partii populistycznych jest tzw. elektorat ludowy – robotnicy plus spauperyzowana klasa średnia. To jest jedna kwestia. A kto przede wszystkim głosuje na populistów? Mężczyźni. W Stanach Zjednoczonych głównie biali, sfrustrowani mężczyźni. Dlaczego? Bo nastąpiła deprecjacja ich pozycji i nie są oni w stanie pokazać swojej godności inaczej, niż poprzez wspieranie populistów. To takie współczesne prężenie muskułów. Boją się feminizmu, ruchu LBGTQ, zaczynają głosować na ludzi, którzy mówią im to, co dokładnie chcą usłyszeć. Mówią im, że są zagrożeni, że źli migranci zabierają im pracę. W Polsce nas to nie dotyczy, bo mamy raczej problem z deficytem na rynku pracy niż z bezrobociem, ale dlaczego nie straszyć utratą pracy na rzecz imigranta, jak może przynieść nam to wymierny efekt w postaci wzrostu w słupkach poparcia? Taka jest logika populistów. Wytwarza się narracja, w której szuka się wspólnego wroga.
Dostrzegamy globalny ruch populistyczny, który przybiera różne oblicza, od neoliberalnego, po nacjonalistyczny, religijny, nawet lewicowy. Zagubionych ludzi karmi się strachem, skierowanym w stronę migrantów, LGBTQ, czy jak w przypadku Polski wobec Unii Europejskiej, Ukrainy czy Niemiec. Populizm łatwo infekuje umysły i szybko się rozprzestrzenia, bo daje proste recepty. To zrobił Donald Trump, który powiedział, że skoro migranci są problemem, to on będzie ich wyrzucać. Oczywiście nikt o zdrowym rozsądku nie będzie wierzyć, że kilka milionów ludzi uda się deportować w ciągu kilku miesięcy, bo jest to po prostu logistycznie niemożliwe. Poza tym, gospodarka Stanów Zjednoczonych by na tym ucierpiała. Ucierpieliby sami Amerykanie, którzy często zatrudniają nielegalnych imigrantów do prostych prac. Ich praca powoduje także, że bardzo drogie usługi stają się tańsze, niż w sytuacji, w której byłyby wykonywane przez samych Amerykanów. Populizm jednak nie zmusza do krytycznego myślenia i takich analiz, a daje proste rozwiązania. To pokazuje rolę edukacji jako swoistej szczepionki i jeśli będzie ona zawodzić, to mentalny wirus populizmu będzie łatwo infekował umysły, bo dziś mamy do tego świetne kanały w postaci mediów społecznościowych i niektórych mediów tradycyjnych.
Fot. nagłówka: Hubert de Thé | Źródło: Pixabay
O autorze
Student dziennikarstwa i medioznawstwa na UW. Najchętniej piszę o polityce i kulturze. Jestem miłośnikiem filmów dokumentalnych. W wolnych chwilach łączę poezję z fotografią, co zaprowadziło mnie do wystawienia swoich prac w jednej z gdańskich galerii sztuki. Kocham podróże, zdarzyło mi się parę razy wybrać gdzieś autostopem.