Niespełna miesiąc temu Hezbollah podpisał rozejm z Izraelem, kończący ponad rok walki i kilkadziesiąt dni inwazji Sił Obronnych Izraela (IDF) w południowym Libanie. Państwo – podobnie jak sąsiednia Syria – jest na rozdrożu; od podejmowanych teraz decyzji zależeć będzie los Libanu i regionu w następnych latach.
Hezbollah w rozsypce
Wojna izraelsko-libańska nie jest w żadnym razie nowym zjawiskiem. Od 1978 roku Izrael najechał na Liban sześciokrotnie, za każdym razem powołując się na zagrożenie terrorystyczne. W latach 70. wrogami Tel Awiwu, których pokonaniu służyła interwencja IDF, byli działacze Organizacji Wyzwolenia Palestyny. Po wydaleniu z Jordanii założyli swoje bazy właśnie na terenie Libanu. W następnych odsłonach konfliktu Izrael walczył już z Hezbollahem, szyicką organizacją paramilitarną powołaną notabene w reakcji na inwazję izraelską z 1982 roku. Ostatnie takie zmagania przed obecną eskalacją miały miejsce w 2006 roku: wówczas konflikt zakończył się po 33 dniach, po czym obie strony ogłosiły zwycięstwo.
Mimo tej długiej historii i licznych precedensów, najnowsza inwazja Izraela w Libanie jest pod pewnymi względami wyjątkowa. Czy raczej – wyjątkowo dotkliwa. Nigdy wcześniej Hezbollah nie doznał tak znacznej porażki, i to w starciu ze swoim najważniejszym przeciwnikiem. Bezpośrednie uderzenie IDF poprzedziły skuteczne ataki wymierzone w przywództwo grupy. Najpierw 17 i 18 września dziesiątki bojowników Hezbollahu (i tysiące postronnych cywili) zginęły od wybuchu pagerów, urządzeń używanych przez organizację do komunikacji; 10 dni później przeprowadzono udany zamach na Hassana Nasrallaha, sekretarza generalnego Hezbollahu. IDF „zdalnie” wyeliminowały zatem większość naczelnych dowódców wrogiej organizacji, po czym bez większych trudności rozpoczęły równie sprawną inwazję lądową. W jej wyniku Izrael zniszczył infrastrukturę Hezbollahu na południu Libanu: 80% rakiet czy sieć podziemnych tuneli należących do organizacji. Mówi się nawet o zdziesiątkowaniu elitarnej formacji Hezbollahu, jednostki Radwana.
Co jeszcze ważniejsze, ucierpiały same podstawy, na których dotychczas opierała się siła Hezbollahu. Instytut Waszyngtona w swoim artykule wyróżnia trzy takie filary – infrastrukturę militarną, sojusze polityczne i poparcie społeczności szyickiej. Pierwszym inwazja zachwiała w oczywisty sposób, ale dwa kolejne również są zagrożone. Hezbollah, który poza ramieniem zbrojnym ma również skrzydło parlamentarne, jest izolowany politycznie w Libanie z powodu niedawnych porażek. Nawet wsparcie na znaczną skalę od Iranu, największego sponsora, jest niepewne; w końcu Teheran sam przechodzi przez kryzys związany z klęską popieranych przez siebie Hamasu w Palestynie i Baszara al-Assada w Syrii. Upadek tego ostatniego oznacza też najpewniej odcięcie ważnych szlaków logistycznych, którymi do Libanu docierała broń z Iranu. Od Hezbollahu mogą odwrócić się nawet szyici. To oni, zamieszkując południe Libanu, na własnej skórze doświadczyli izraelskiego najazdu, zostali zmuszeni do ucieczki. ONZ szacuje, że ponad 1,2 miliona Libańczyków zostało wypartych z ich miejsc zamieszkania podczas konfliktu.
(Nie)wielkie perspektywy zmian
Słabość Hezbollahu i podpisanie rozejmu z Izraelem teoretycznie oznacza okazję do wkroczenia Libanu na drogę rozwoju we właściwym kierunku. To dobra szansa na to, by Liban przestał być zakładnikiem radykalnej organizacji, uporządkował swoje stosunki wewnętrzne i wzmocnił swoje bezpieczeństwo. Jednak takie zmiany utrudnia parę istotnych czynników.
Po pierwsze, Liban, jest, jak pisze DW, „chronicznie słabym państwem”, w którym brakuje liderów mogących pokierować reformami. To nie przypadek, że Hezbollah od dekad trzęsie krajem, wciągając go w kolejne wojny z Izraelem. Funkcjonowanie Libanu utrudnia system, zgodnie z którym władza podzielona jest pomiędzy trzy największe grupy wyznaniowe. Chrześcijańscy maronici wyłaniają prezydenta, premier jest sunnitą, a przewodniczący parlamentu – szyitą. Takie rozwiązanie, choć logiczne w wielowyznaniowym kraju, rodzi konflikty w polityce. Przykładów nie trzeba daleko szukać. Od ponad dwóch lat Liban jest bez prezydenta, ponieważ w sprawie jego wyboru przez parlament powstał impas. Również armia libańska uchodzi za słabą i prawdopodobnie w pojedynkę trudno byłoby zmierzyć jej się z Hezbollahem, nawet gdy ten znajduje się w kiepskiej kondycji.
Problematyczne mogą okazać się także warunki podpisanego 27 listopada rozejmu z Izraelem. Wzywa on do wycofania się bojowników Hezbollahu z południowego Libanu (na południe od rzeki Litani) i wyłącznej kontroli tych terytoriów przez wojsko libańskie, z wyjątkiem misji pokojowej ONZ (Tymczasowe Siły Zbrojne ONZ w Libanie – UNIFIL). Izrael ma rzecz jasna wycofać się z Libanu. Nad wdrożeniem tych działań ma czuwać forum międzynarodowe, któremu przewodniczyłyby Stany Zjednoczone i Francja. Zdaniem ekspertów takie postanowienia raczej nie zapobiegną kolejnym eskalacjom, gdyż porozumieniu, pomimo zagranicznych gwarancji jego strzeżenia, brakuje silnych środków egzekwowania zobowiązań obu stron. Pod tym względem porównuje się rozejm do Rezolucji nr 1701 Rady Bezpieczeństwa ONZ, która zakończyła wojnę w 2006 roku. Wbrew jej zapisom, Hezbollah nie tylko nie wycofał się z południowego Libanu, a wręcz rozszerzył tam swoją działalność.
Izrael już zasygnalizował, że nie zamierza przestrzegać rozejmu. W okresie po jego zawarciu IDF przeprowadziły wielokrotnie naloty w Libanie, w wyniku których zginęli kolejni cywile. Tel Awiw twierdzi, że w ten sposób „likwiduje zagrożenia naruszające zawieszenie broni” i zastrzega sobie prawo do kolejnych ataków tego typu.
Bezzębna społeczność międzynarodowa
Na zakończenie zasadne wydaje się pytanie, dlaczego ONZ dotychczas nie udało się powstrzymać wybuchu przemocy w Libanie. Co sprawiło, że nie wdrożono Rezolucji nr 1701?
Wyjaśnienie wiąże się z charakterem misji UNIFIL (ok. 10 tys. żołnierzy) w Libanie. Fakt, że pozostanie ona jedyną znaczącą międzynarodową formacją w państwie – wbrew propozycjom Amosa Hochsteina, dyplomaty USA, by powołać niezależne od ONZ międzynarodowe oddziały w Libanie w ramach rozejmu – uznano za znaczące zwycięstwo negocjacyjne Hezbollahu. Wszystko dlatego, że UNIFIL właściwie nie ma prawa interweniować zbrojnie. Odkąd utworzono agencję w 1978 roku, do jej zadań należało między innymi nadzorowanie wycofania wojsk Izraela, pomoc armii libańskiej w kontroli granicy czy donoszenie ONZ o najważniejszych wydarzeniach w regionie. Nie miała jednak mandatu na tyle szerokiego, by otwarcie stawiać czoła agresji którejkolwiek ze stron.
Izrael zdaje sobie sprawę ze słabości UNIFIL i wykorzystuje ją. W połowie października świat obiegły szokujące informacje o ataku czołgów izraelskich na bazę UNIFIL, w wyniku którego co najmniej 5 żołnierzy misji pokojowej zostało rannych. UNIFIL nie wystrzeliło w stronę atakujących wojsk. Nie przeszkodziło to Benjaminowi Netanyahu w stwierdzeniach, że misje pokojowe „dostarczają ludzkiej tarczy” Hezbollahowi. Netanyahu żądał, by UNIFIL wycofało się z regionu. Premier Izraela powtarzał zresztą w ostatnich miesiącach niejednokrotnie, że ONZ jest antysemicką organizacją, zasługującą na miano „domu ciemności”.
Komentatorzy podkreślają, że obecność UNIFIL, mimo mankamentów, jest niezbędna w celu złagodzenia napięć, a doświadczenie żołnierzy – cenne w zmniejszaniu ryzyka konfliktu. Mandat agencji powinien być jednak rozszerzony i poddawany częstszej odnowie. Tylko w ten sposób może udać się zagwarantować bezpieczeństwo granicy libańsko-izraelskiej – choć do tego jeszcze długa droga.
Fot. nagłówka: Wikimedia Commons
O autorze
Jestem licealistą ze Szczecina. Pasjonuję się polityką krajową i międzynarodową, historią (szczególnie XX wieku), geografią polityczną i pokrewnymi dziedzinami. Lubię też gry planszowe oraz muzykę rockową.