Najnowsza książka Szczepana Twardocha Powiedzmy, że Piontek wydaje się literackim eksperymentem, pewnego rodzaju odskocznią dla spójnej formalnie twórczości śląskiego pisarza. Charakterystyczna dla autora urozmaicona fabuła i opisany w sposób namacalny świat przedstawiony ustępują miejsca wzniesieniu się na poziom meta – dzieło niejako ma opowiadać tutaj o sobie samym. Czy jest to jednak eksperyment udany? O czym jest ta opowieść i czy to ona odgrywa w książce główną rolę?
Tytułowym Piontkiem jest główny bohater powieści, jednak w gruncie rzeczy jest ich aż trzech. Pierwszy, Erwin Piontek, emerytowany górnik, spełnia marzenie o opłynięciu Ziemi, krążąc nieustannie po Zalewie Rybnickim. Drugi to żyjący w XIX wieku kolonizator ziem niemieckich w Afryce, natomiast trzeci wciela się w postać dyktatora Ludowego Państwa Polskiego – państwa, które zastąpiło Polskę w alternatywnej przyszłości 2028 roku. Trzy oblicza głównego bohatera odwołują się równocześnie do trzech znanym klasyce literatury konwencji. Rozpoczynając od Starego człowieka i morza, przechodzimy w conradowską podróż ku jądru ciemności, aby znaleźć się w środku historii fikcyjnego przewrotu, niczym w polskiej wersji 1984 Orwella. Jest to ciekawa wędrówka literacka, jednak na przestrzeni zaledwie 250 stron łatwo się w niej zagubić, przeskakując nieustannie między różnymi światami, okresami historycznymi i bohaterami drugoplanowymi. Tych ostatnich jest zresztą bardzo niewielu, a wszystkie wydają się być szalenie niepełne, wręcz jedynie fragmentarycznie zasygnalizowane czytelnikowi.
Poszatkowana fabuła zdaje się jednak stanowić ważną część gry, którą autor próbuje prowadzić z czytelnikiem. W pewnym momencie bohater wyrywa się spod kontroli narratora, który sam zresztą jest pewnego rodzaju alter ego samego autora – stoi gdzieś pomiędzy nim, a bohaterem. Ten pośredniczący głos próbuje kierować tokiem opowieści, wdając się w dyskusje ze zbuntowanym Erwinem, jednak bezskutecznie. To bohater chce opowiedzieć samego siebie, wyrwać się z ciasnych kajdan narracji trzecioosobowej. W tym miejscu pojawia się pytanie: czy bohater może stworzyć siebie samego? W pewnym sensie staje się to pytanie egzystencjalne. Na przestrzeni całej książki patronuje mu Heidegger ze swoją myślą, o tym, że to człowiek swoim „byciem-tu-i-teraz” wydobywa istotę rzeczy wokół – stwarza świat i jego znaczenie. Tak więc i każdy z bohaterów staje się centrum swojego świata, a żaden z nich nie istnieje na pewno. Nie bez powodu tak wiele zdań zaczyna się od tytułowego „Powiedzmy, że…”.
Powiedzmy więc, że najnowsza książka Twardocha jest ciekawą pozycją na wakacyjną lekturę, jednak raczej nie dla miłośników dotychczasowej twórczości autora. Wszystko, co najlepsze w jego warsztacie pisarskim, na łamach tej powieści niejako znika albo zostaje zminimalizowane i zastąpione teoretycznoliteracką refleksją, w której łatwo się zagubić. Refleksja ta, choć ważna z perspektywy literackiej, prowadzi jednak do pytań bez możliwej dla czytelnika odpowiedzi.
Fot. nagłówka: Lena Solska
O autorze
Studentka polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Zafascynowana literaturą, szczególnie jej twórczą i życiodajną właściwością opowiadania świata. W czasie wolnym amatorka rysunku i tenisa.