Przez ostatni miesiąc – za sprawą protestów przeciwko rozstrzygnięciu Trybunału Konstytucyjnego zaostrzającemu prawo aborcyjne – rozgorzała debata na temat używania wyrazów powszechnie uważanych za wulgarne w przestrzeni publicznej, jako formy protestu. W powszechnym mniemaniu „wypie***lać” czy słynne „***** ***” stały się jednymi z najważniejszych haseł tych demonstracji. Wywołało to sprzeciw wśród protestujących, ale przede wszystkim – wśród przeciwników protestów. Nic w tym dziwnego – staramy się wyplenić wulgaryzmy z języka, uważając, że jedynie go szpecą. W szkołach karze się uczniów, którzy posługują się łaciną podwórkową; publiczne używanie jej jest wykroczeniem w świetle prawa państwowego i grozi za to grzywna, a nawet stosujemy eufemizmy, mówiąc o nich (np. „brzydkie słowo”)! Jedna z moich polonistek utrzymywała, że posługiwanie się językiem nieparlamentarnym (znowu eufemizm!) jest przejawem niskiej kultury zarówno językowej, jak i osobistej, starając się przekonać nas, byśmy pod żadnym pozorem nie używali brzydkich słów.
Jednocześnie nie sposób zaprzeczyć, iż język polski bogaty jest w słowa i zwroty powszechnie uważane za wulgarne: np. Słownik polszczyzny rzeczywistej podaje słowa „pier***lić”, „j***ć”, „ch*j” i „ku**a” w aż 350 konfiguracjach! My zaś robimy z tego „bogactwa” użytek – starannie dobieramy odpowiednie przekleństwo, żeby nie było wątpliwości, co mieliśmy na myśli. Powstał nawet Słownik polskich przekleństw i wulgaryzmów, którego egzemplarz inna z moich polonistek miała w swojej biblioteczce.
O co więc chodzi z wulgaryzmami?
Wydaje się, że niechęć czy społeczna dezaprobata wobec wulgaryzmów towarzyszy im od początku – pochodzą one bowiem od słów tabu będących magiczną formułą, przekleństwem sensu stricto, mogące sprowadzić nieszczęście na tego, przeciwko któremu się go używa. Wyrazy te są więc – w zbiorowej świadomości językowej – „niebezpieczne”, „zagrażające”.
Tylko że problem polega na tym, iż wulgaryzmy też po coś powstały – słowo „ku**a”, jest równie potrzebne jak „ul”, z tym że częściej posługujemy się raczej pierwszym.
Wulgaryzmy w służbie literaturze
Pierwszym (chronologicznie) tekstem literackim, który przychodzi mi do głowy, gdy mowa o łacinie podwórkowej, jest fraszka Na matematyka autorstwa Jana Kochanowskiego:
„Ziemię pomierzył i głębokie morze,
Wie, jako wstają i zachodzą zorze;
Wiatrom rozumie, praktykuje komu,
A sam nie widzi, że ma kurwę w domu”.
Cholera, to ten sam Kochanowski? Ten od Trenów? No dobrze, ale na szczęście mamy innych twórców, którzy mogą być wzorem puryzmu językowego. Może Tuwim? On miał takie przyjemne wiersze – Lokomotywa, Murzynek Bambo (chociaż teraz też głupio trochę, ale no niech już będzie). Sięgnijmy zatem do dwóch wierszy wielkiego polskiego poety Juliana Tuwima. I, nie, nie chodzi mi o Lokomotywę. Kojarzycie może Na pewnego endeka, co na mnie szczeka? Jeśli nie, to pozwolę sobie przytoczyć ten krótki, bo zaledwie czterowersowy, wierszyk:
„Próżnoś repliki się spodziewał,
nie dam ci pstryczka ani klapsa,
nie powiem nawet: «pies cię jebał»,
bo to mezalians byłby dla psa”.
Niezbyt „ładny”, prawda? Podobnie w Wierszu, w którym autor grzecznie, ale stanowczo uprasza liczne zastępy bliźnich, aby go w dupę pocałowali (pomijając już tę „dupę”, która niejedną osobę mogłaby zgorszyć) Tuwim pisze m.in. tak:
„I ty fortuny skurwysynu,
gówniarzu uperfumowany
co splendor oraz spleen Londynu
nosisz na gębie zakazanej,
i ty, co mieszkasz dziś w pałacu,
a srać chodziłeś pod chałupę,
ty, wypasiony na Ikacu:
całujcie mnie wszyscy w dupę!”.
Cóż za farmazony!
Dobra, dajmy sobie już spokój z tą literaturą. Można przecież powiedzieć, iż wulgaryzmy mogą być obecne, jak mawiają polonistki, w tekstach kultury, ale na co dzień nie powinniśmy ich stosować.
Wyobraźmy sobie więc, że siedzimy wieczorem przed telewizorem i oglądamy wywiad z jakimś politykiem. Jak wiadomo, polityka zawsze wzbudza duże emocje (przynajmniej u niektórych). I tenże, dajmy na to, pan poseł zaczyna pleść kompletne – w naszym mniemaniu – bzdury. Na domiar złego mówi o tematyce, która nas bezpośrednio dotyczy! Udaje specjalistę i stara się nas przekonać, że wszystko jest pięknie, kolorowo i w ogóle nie ma problemu! Aż ciśnie się na usta parę niestosownych określeń, prawda?
Gniew i rezygnacja
Dlaczego więc stosujemy wulgaryzmy? Bo nie ma innych wyrazów, które byłby tak nacechowane emocjonalnie! Łacina podwórkowa niesie za sobą niesamowity bagaż emocji. Nic tych wyrazów nie zastąpi.
Protestujący, zwłaszcza młodzi, stracili już cierpliwość do władzy. Stracili cierpliwość, bo – jak słusznie zauważyła moja redakcyjna koleżanka Laura Kwoczała w felietonie „Demokrację racz nam wrócić, Panie” (który, swoją drogą, gorąco polecam) – poważne listy i apele były ignorowane, więc co im pozostało? „***** ***”, „wypie***lać” i tym podobne są niczym innym, jak wyrazem gniewu (a może – utrzymując się w tej konwencji – wk***ienia) ignorowanych przez lata młodych, swoistym symbolem bezsilności wobec arogancji władzy. Dlatego są potrzebne. Bo „odejdźcie precz”, „jesteśmy nieukontentowane” czy „tak nie wolno!” można dalej olewać. A już „ch*j z wami” (jak widać) ciężko puścić mimo uszu.
Także j***ć, j***ć i się nie bać!