Po wizycie Nancy Pelosi na Tajwanie 3 sierpnia cały świat wstrzymał oddech. Po odpowiedzi Chin, którą były największe ćwiczenia wojskowe wokół wyspy w historii, stało się jasne, jak poważna jest sprawa. Pomimo przychodzących do głowy skojarzeń z rosyjską inwazją na Ukrainę, sytuacja Tajwanu jest jednak znacznie gorsza.
Międzynarodowe rozpoznanie
Przede wszystkim Ukraina to niezależne, suwerenne państwo, uznawane przez wszystkie kraje ONZ. Tajwan jest natomiast uznawany przez zaledwie 14 krajów, z których największy ma ledwie 16 milionów mieszkańców. Wszystkie kraje, również te sprzeciwiające się chińskiej agresji – Australia, Japonia czy Stany Zjednoczone, akceptują i stosują się do „polityki jednych Chin”, według których Tajwan to część Chin. Sprawa się komplikuje, gdy zagłębimy się w kwestie akceptowania zwierzchnictwa Komunistycznej Partii Chin nad wyspą, ale nie zmienia to najważniejszego faktu – nawet najwięksi sojusznicy Tajwanu nie uznają go za odrębne państwo.
Sankcje?
Druga kluczowa różnica, to znaczenie potencjalnego agresora. Podczas gdy Rosja ekonomicznie absolutnie nie może się równać z chociażby samą Unią Europejską (jej PKB jest porównywalne z PKB samych Holandii i Belgii), a co dopiero całym Zachodem. Oczywiście pozostaje kwestia surowców, ale te z mniejszym lub większym trudem można pozyskać z innych źródeł. Chiny natomiast stanowią jeden z głównych filarów światowego rynku. Poza samym PKB, które plasuje je na drugim miejscu na świecie, w grę wchodzi również ich wkład w globalne łańcuchy dostaw. Od ubrań, przez półprzewodniki aż po gadżety codziennego użytku takie jak np. Kindle Amazona – Pekin dominuje rynek. Z tego powodu kraje, które stojąc po stronie Ukrainy, mogły sobie pozwolić na dosyć szybkie wprowadzenie sankcji na Rosję. W przypadku Chin będą miały ciężki dylemat, bo ewentualna konfrontacja ekonomiczna mająca na celu zmuszenie Pekinu do wycofania się może ich kosztować więcej niż samego agresora.
Sąsiedzi
Ważną różnicą są również sąsiedzi. Podczas gdy można się spierać, czy Unia Europejska odpowiednio zareagowała na rosyjską agresję, nie można zaprzeczyć, że jej reakcja była dosyć zdecydowana. W przypadku ewentualnej agresji na Tajwan jakakolwiek reakcja najbliższych sąsiadów, znajduje się pod znakiem zapytania.
ASEAN, czyli składająca się z 10 państw organizacja mająca na celu wzmocnienie współpracy gospodarczej i „promowanie regionalnego pokoju” (sic!) w swoim oświadczeniu dotyczącym eskalacji napięć ogłosiła jedynie, że „sprzeciwia się prowokacyjnym działaniom w cieśninie tajwańskiej”. Bez wymieniania winnego, propozycji rozwiązania, zapowiedzi reakcji. Jako najlepsza reprezentacja tych krajów Azji, które nie są uznawane za część Zachodu, dobrze ukazuje podejście kontynentu do sprawy. W podobnym tonie wypowiadali się również oficjele indyjscy. Eskalacja w regionie nie jest nikomu na rękę, jednak bez konkretów. Nikogo nie stać na sprzeciwienie się Chinom.
Sojusznicy Tajwanu?
Jeśli chodzi o kraje bardziej „zachodnie”, to reakcji też próżno się spodziewać. Pomimo tego, że podczas wspomnianych wyżej ćwiczeń 5 chińskich rakiet wpadło do japońskiej wyłącznej strefy ekonomicznej, Japonia nie jest gotowa na reakcję. Tokio faktycznie przerzuciło część swoich sił na wyspy bliżej Tajwanu, jednak jego armia na ten moment jest na tyle słaba, że w ewentualnym konflikcie niewiele zmieni. Japońskie władze są tego świadome, dlatego też od miesięcy, wraz ze wzrostem napięć nasila się debata o wzmocnieniu armii (po raz pierwszy od 2. wojny światowej). Proces przyspieszyła również rosyjska inwazja na Ukrainę – od jej rozpoczęcia japońskie wydatki na armię wzrosły dwukrotnie – do 2% PKB.
Australia od kilku już lat jest w dyplomatycznym konflikcie z Chinami. Punktem zapalnym był, chociażby Australijski wniosek o wszczęcie śledztwa w sprawie wybuchu pandemii COVID. W wypowiedziach rządu w Canberrze wybrzmiewają podobne nuty co w Japonii – potrzebna jest debata o wzmocnieniu potencjału wojskowego kraju. Ma się ona jednak skupiać na przyszłych możliwościach obronnych.
Podejście obu krajów jest więc podobne. Eskalacja napięcia w okolicach Tajwanu wywołuje w nich zaniepokojenie, w obu przypadkach reakcja polega jednak na wzmocnieniu własnego potencjału obronnego. Oba kraje również, pomimo wielu niesnasek z Pekinem, są od niego mocno zależne ekonomicznie. Zdaje się więc, że jedyną możliwością, w której dojść by mogło do zdecydowanej odpowiedzi z ich strony, jest silny nacisk ze strony Stanów Zjednoczonych.
Tajwan jako mniejszy problem
Na początku sierpnia odbyły się również rozmowy ministrów spraw zagranicznych Korei Południowej z Chinami. Tematem nie był jednak pokój w cieśninie tajwańskiej, a tzw. polityka trzech nie. Porusza ona kwestię systemu rakiet Thaad, czyli obrony przeciwrakietowej, który został zainstalowany w Korei w 2017 roku. System ma służyć do obrony przed ewentualnym atakiem ze strony Korei Północnej. „Polityka trzech nie” jest odpowiedzią na konflikt, który wywołała jego instalacja. Jej założenia to nierozszerzanie baterii dalej, niewłączanie się do amerykańskiego systemu obrony rakietowej i niedołączanie do możliwego układu obronnego z USA i Japonią. Z tego, że w rozmowach tuż po eskalacji w cieśninie tajwańskiej tematem rozmów Seul-Pekin jest poprawienie dwustronnych relacji, pogorszonych przez instalację baterii antyrakietowej do obrony przed Koreą Północną wynika, że Seul ma ważniejsze zmartwienia niż Tajwan, a ich przyczyną jest reżim Kim Dzong Una.
Podsumowując, w sytuacji potencjalnej inwazji Chin na Tajwan, nie można spodziewać się zdecydowanej reakcji społeczności międzynarodowej i próby zmuszenia Pekinu do wycofania się. Jedynym czynnikiem, który może to zmienić, jest silna presja ze strony Stanów Zjednoczonych czy to na sojuszników, czy też na kogo tylko się uda.
O autorze
Zafascynowany tym, jak właściwie działa świat, piszę (i mówię) o polityce międzynarodowej. Kierowany tym poczuciem zacząłem pisać artykuły do Kongresów już w lutym 2022 roku, a obecnie tworzę mój autorski podcast - Sprawy Uparcie Międzynarodowe.