„Gdyby podziały gdzieś się podziały” – to cytat z utworu Paktofoniki „Gdyby”, w którym Magik, Fokus i Rahim nawijają o idealistycznej koncepcji świata. W ponurym klimacie, prostych słowach, wspominają o podziałach. Tych, na całym świecie jest mnóstwo. Oddziela nas światopogląd, kultura, religia czy nawet proza życia codziennego – przez kłótnie z kolegą w sklepie o to, jakie czipsy kupujemy na mecz Ligi Mistrzów. Drobna awersja może pozostać, a to z kolei tworzy już pewien podział. Niektóre podziały są potrzebne, napędzają nasz rozwój, sprawiają, że różne zakątki świata są piękne, tak na swój sposób. Niektóre są jednak determinantą miriad cierpień.
Ile dzieli miliarderów od skrajnego ubóstwa? Osiem kilometrów
Burdż Chalifa to symbol Dubaju. Najwyższy budynek świata. Jego konstrukcja jest bardzo interesująca. Przypomina zlepek drapaczy chmur przyklejonych do siebie i w efekcie tworzących jedną, spójną całość. Kształtem upodabnia się do wielkiej rakiety. Na najniższych piętrach drapacza chmur znajduje się hotel. Jego wystrój zaprojektował sam Giorgio Armani. Symbol megalomanii i ogromnych ambicji Bliskiego Wschodu, a t akże pewnego historycznego odwetu. Jeden z inwestorów pracujących nad budynkiem stwierdził, że od zarania wybudowane piramidy Cheopsa były najwyższymi konstrukcjami na świecie – budowa Burdż Chalify miała na celu zaprowadzenie historycznej sprawiedliwości, pokazania, że Bliski Wschód znowu jest potężny i bogaty. Sky is the limit, chociaż w tym przypadku nawet i ten sufit został już przekroczony. Budynek postawiony tylko po to, żeby stał, cieszył oko. Wyraz pychy, największy pomnik megalomanii na całym świecie. Oczywiście, z możliwością powiększenia jeszcze o kilka pięter. Bo przecież, kto bogatemu zabroni?
Mniej więcej osiem kilometrów od największej budowli świata znajduje się dzielnica Al Karama. Czy są tam potężne, przeszklone wieżowce? Nie. Jachty na krystalicznie czystej tafli wody? Niestety, nie tym razem. Bogacze ubrani w najmodniejsze ciuchy, influencerzy ze złotymi zegarkami na rękach? Raczej nie, chyba, że któryś się zgubi. To slumsy. Szereg pożółkłych, niskich budynków. Słabo wentylowanych. Znajdują się w nich mieszkania o bardzo ograniczonej przestrzeni. Tam mieszkają ludzie, którzy ledwo co wiążą koniec z końcem. Ich funkcjonowanie ciężko nazwać przysłowiowym życiem od pierwszego do pierwszego. To po prostu skrajne ubóstwo.
To nie jest tak, jak może się nam wydawać w naszym polskim bagienku, przesiąkniętym neoliberalną myślą aż do samiutkiego cna. Ludzie żyjący w Al Karamie nie popełnili zbyt wielu błędów. Nie są biedni, bo nie chciało im się wstawać o szóstej i pracować po szesnaście godzin dziennie. Nie są biedni, bo nie oszczędzali pieniędzy. Nie żyją w nędzy, bo nie chodzili na pseudo-szkolenia z trenerami biznesu.
Struktura społeczna w Zjednoczonych Emiratach Arabskich jest zabetonowana bardziej niż płyty rynków w polskich miejscowościach. Gdy ktoś rodzi się w tym biedniejszym domu, ma przesrane do końca życia. Nie ma szans na opiekę zdrowotną z prawdziwego zdarzenia. Nie ma szans na żadną edukację. Jest uzależnione od swoich rodziców, którzy niewiele potrafią. Nie ze swojej winy, a z powodu barbarzyńskiego systemu.
„Lalkę” Bolesława Prusa albo się kocha, albo się jej nienawidzi. Ja należę do tej pierwszej grupy. W bardzo przystępny sposób przedstawia ona pewną bolączkę polskiego społeczeństwa. Wszystkie grupy społeczne w tej lekturze były ukazane jako oddzielne byty, które nie do końca się rozumieją, żyją we własnych enklawach, każda na własnych zasadach, każda w obrębie swojej mikrostruktury, z której nie da się wydostać. Prus ukazał Warszawę jako miasto zepsute, stolicę zatraconych nadziei i ambicji. Nie liczą się predyspozycje, pracowitość. Najważniejsze jest to kim się urodziłeś. I już w XIX wieku takie spojrzenie na społeczeństwo starano się potępiać. Minęło stulecie, a w wielu romantyzowanych i wychwalanych zakątkach świata wciąż decydującym czynnikiem jest to, skąd się jest. Tam gdzie jak grzyby po deszczu wyrastają olbrzymie wieżowce, luksusowe hotele, wielkie koncerny, tam przelała się ludzka krew albo kilka kilometrów obok ludzie zastanawiają się czy zjedzą dziś obiad, czy poprzestaną tylko na śniadaniu. Czasami obie te sytuacje występują jednocześnie.
Budowa wielkich rozrywek na zakrwawionym fundamencie to zjawisko, które zmieniło się w pewną normę. Tolerujemy to, przywykliśmy, że nasze przyjemności są często przygotowywane na bazie ludzkiej krzywdy i rażącej niesprawiedliwości społecznej. Zostańmy jeszcze na chwilę na Bliskim Wschodzie. Mistrzostwa Świata 2022 w Katarze. Chyba wciąż całkiem nieźle pamiętamy to wydarzenie i ogromne kontrowersje, które mu towarzyszyły.
Mundial na trupach „biedoty”
Skalę barbarzyństwa doskonale ukazuje śledztwo niemieckiej telewizji WDR z 2019 roku. Kamerą z ukrycia nagrano warunki, w jakich pracowali robotnicy przy budowie stadionów na piłkarskie święto. Z jednej toalety korzystało 200 osób. Pracownikom zabierano paszporty, stosowano wobec nich przemoc fizyczną. Zamykano ich w małych pokojach. Opłaty za pracę były wstrzymywane miesiącami. Obiekty budowała tania siła robocza z Bangladeszu, Sri Lanki czy Nepalu.
Robotnicy nie wiedzieli czy wrócą do domów, czy zobaczę jeszcze swoje rodziny. Trochę jak na wojnie. Tutaj jednak nie przelewano krwi, swojego wysiłku za swoje wartości, a za wynagrodzenie, które pozwoli im przeżyć. To nie były kokosy. Katar, podobnie jak inne państwa Bliskiego Wschodu prowadzi swoją politykę w bardzo specyficzny sposób – nie dość, że pogłębia nierówności społeczne w swoim kraju, to wykorzystuje biedę panująca w innych państwach, by móc możliwie tanio realizować swoje wymarzone plany. Plany, które zazwyczaj są zwykłymi zachciankami wynikającymi z poczucia ogromnej pychy i zachłanności.
W Polsce wiemy, czym są nierówności społeczne
Nie musimy jechać wcale do krajów arabskich, by zrozumieć zjawisko nierówności. Ofiarami tak ogromnego rozwarstwienia były pokolenia naszych przodków. Dwudziestolecie międzywojenne idealnie to obrazuje. Z jednej strony elita rządząca, kierująca państwem z dala od społeczeństwa, żyjąca w zamkniętej bańce.
W II RP 0,01% najbogatszych Polaków posiadało 14,6% krajowego majątku. Uniwersytety były dostępne wyłącznie dla uprzywilejowanych klas społecznych. Sanacyjna Polska była wieloetniczna. To przekładało się także na nastroje polityczne. Coraz większym poparciem cieszyły się radykalniejsze ruchy. Stabilność systemu była uzależniona od wojska, policji i przemocy politycznej. Doskonale nam to obrazuje zamach majowy z 1926 roku. Oligarchia na całego. Osiągnięć gospodarczych w tamtych okresie nie doświadczyliśmy, z nauką też było krucho, a kultura była dostępna, lecz tylko dla wybranych. Tych z wyższych sfer, a nie plebsu.
Nierówności społeczne to jednak wciąż dla nas obce zagadnienie. Wiemy, że coś takiego istnieje, ale nie do końca rozumiemy dlaczego to takie niebezpieczne. Nie lubimy za to równości, bo źle się nam kojarzy. Niemałą popularnością cieszy się powiedzonko, które miało za zadanie definiować okres PRL w Polsce – „wszystkim równo, wszystkim gówno”.
Rzeczywiście, w okresie PRL z czysto statystycznego punktu widzenia na nierówności społeczne nie mogliśmy narzekać. Rolnictwo skolektywizowano, fabryki funkcjonowały pod egidą państwa. Mocno uproszczając problematykę tamtych czasów – nie było kolorowo. Czy to znaczy, że nierówności społeczne są dobre? Absolutnie nie.
Bo tutaj całe na biało, a raczej na pstrokato-pastelowo wchodzą lata 90. i transformacja ustrojowa. Dosłownie jazda bez trzymanki. Ludzie masowo tracili pracę na skutek likwidacji wszystkiego, co państwowe. Stopa bezrobocia sięgała 20%. Zwiększyło się skrajne ubóstwo, a gwałtowne przejście z gospodarki centralnie sterowanej na rynkową sprawiło, że niemała część społeczeństwa nie odnalazła się w nowej rzeczywistości. Pojawiły się nałogi, wzrosła przestępczość, coraz więcej ludzi próbowało odebrać sobie życie. Rządzący nie zdążyli przygotować usług publicznych do tego, by pomóc społeczeństwu w przejściu z jednego systemu na drugi. Sitcom „Świat Według Kiepskich”, a zwłaszcza jego pierwsze sezony doskonale obrazują Polaka, który nie potrafi funkcjonować w nowych realiach polityczno-społecznych. Wszystko to w klimacie absurdu, pastiszu i karykatury tego naprawdę egzotycznego okresu w historii Polski.
Był McDonald’s, Coca-Cola i klimat rodem z Ameryki lat 50. Nie było szaro, ale wciąż zbierało się na wymioty. Pojawiły się wielkie zagraniczne firmy. Kapitan kapitalizm przyszedł wyzwolić nas z czerwonych szponów.
Najbogatsi i przesiąknięci patologią
Zatrzymajmy się przy tym amerykańskim klimacie. Gdzieś w przestrzeni medialnej pojawiło się określenie „najbogatszy kraj trzeciego świata”. Opisuje ono właśnie Stany Zjednoczone. To kraj, w którym dostęp do opieki medycznej jest uwarunkowany posiadaniem niemałej floty finansowej lub dostępem do ubezpieczenia, które też nie jest najtańsze. Edukację też na pewnym etapie trzeba zatrzymać jeżeli we wszystkich przegródkach i kieszonkach portfela hula wiatr. Rozwój w USA nie jest zatem taki prosty i bajeczny. Wszelkie młodzieżowe filmy ukazujące nam codzienne życie w high school sprzedają koncepcje Stanów Zjednoczonych jako kraju usłanego różami, gdzie każdy może zrealizować swoje marzenia. Rzeczywiście, marzenia realizować można, ale tylko do momentu, gdy dostanie się rachunek za przyjazd ambulansu, bo złamało się nogę albo pierwszą pensję w pracy, która co najwyżej pokryje jakieś podstawowe potrzeby.
Zresztą w 2014 roku Liz Alderman oraz Steven Greenhouse na łamach „The New York Times” opublikowali artykuł z bardzo intrygującym nagłówkiem uderzającym w amerykańskie standardy społeczne – Fast foody w Danii serwują coś nietypowego: pensje, z których da się wyżyć. W artykule podjęto się obserwacji duńskiego podejścia do pracownika i spróbowano odpowiedzieć na pytanie – dlaczego Duńczycy w swoim kraju za pracę w fast-foodzie zarabiają dwa razy lepiej niż Amerykanie u siebie?
Odpowiedzi były bardzo proste – po pierwsze pensja minimalna. W 2014 roku, w USA wynosiła ona zaledwie 21% średniej miesięcznej pensji. Oczywiście, w USA trzeba mieć na uwadze uwarunkowania stanowe. Poszczególne regiony mogą regulować swoją minimalną stawkę godzinową. Po drugie – związki zawodowe. Tak wysokie wynagrodzenia w duńskich fast-foodach były efektem ustaleń między związkami zawodowymi a pracodawcą.
Takich rzeczy w Stanach Zjednoczonych nie ma. Rzućmy okiem chociażby na współczynnik Giniego służący do badania nierówności dochodowych na danym obszarze. W USA wynosi on 0,494. To poziom takich potęg gospodarczych jak Wybrzeże Kości Słoniowej czy Haiti. W 2021 roku najbogatszy 1 proc. Amerykanów posiadał 34,9% majątku kraju.
Ekskluzywność
Nierówności społeczne to najlepsze narzędzie do cofania w rozwoju. Nie pokazują nam wyłącznie tego, że jedni zarabiają lepiej, a drudzy gorzej. Krystalizują nam pewien obraz dostępności różnych usług i dóbr w zależności od tego kto w jakim domu się urodził. Nie chodzi tu o to, by każdy zarabiał tyle samo, a o to by każdy miał szansę żyć godnie, w zgodzie ze swoimi planami na przyszłość i indywidualnymi umiejętnościami. O to przecież chodzi w całej idei wolności, która czasami bywa redefiniowana przez libertariańskie środowiska.
Nierówności społeczne bezwątpliwie wpływają na status jednostki. Wskazują nam miejsce w szeregu. Społeczna klasyfikacja wzbudza lęk, który istotnie hamuje rozwój człowieka. Sprawia, że myślimy o naszych ambicjach, planach, marzeniach w kategorii rzeczy nierealnych, nieprzeznaczonych dla ludzi z biedniejszych rodzin. Ukazuje się wykluczenie społeczne. Słowo „ekskluzywny” jest bardzo fajne i przyjemnie się go słucha, szczególnie w hasłach reklamowych produktów czy usług, które posiadamy bądź z których skorzystaliśmy. Ma jednak strasznie wykluczający charakter. Dajmy na to – bogate, nowoczesne osiedle. To znaczy, że mieszkania są funkcjonalne, meble które w nich się znajdują wyglądają na bardzo drogie, klatki schodowe pachnące, a materiały z których powstały budynki trwałe i stosowane w nowoczesnym budownictwie. Brzmi atrakcyjnie, prawda? Tylko, że ta ekskluzywność przejawia się także w inny sposób. Osiedle jest oddzielone murem bądź płotem, na placu zabaw mogą bawić się wyłącznie dzieci, które je zamieszkują, wszechobecny monitoring kontrolujący czy na terenie należącym do tej bogatszej klasy nie pojawił się czasem jakiś nieproszony gość ze zbyt małą liczbą zer na swoim koncie.
Skutki nierówności społecznych
W społeczeństwach, gdzie nierówności społeczne utrzymują się na wysokim poziomie choruje więcej osób, co potęguje ryzyko epidemiologiczne, które może dotknąć też tych bogatszych. Nierówności potęgują także przestępczość. W szczególności, w krajach, gdzie poza problemem nierówności dostęp do broni palnej jest praktycznie na wyciągnięcie ręki. W momencie, gdy jedna warstwa społeczna czuje się dużo gorsza od innej, częściej dochodzi do przestępstw, przemocy czy innych patologii społecznych. Racją jest, że dokonują tego przedstawiciele z niższych szczebli. Po co? By poczuć się od kogoś lepszym. To bardzo prozaiczne, ale gdy ktoś regularnie jest poniżany, w szczególności przez system, naturalnie będzie szukał kogoś słabszego od siebie, znajdującego się jeszcze niżej w społecznej hierarchii, by pokazać mu swoją dominację i wyższość. Bardzo często są to obcokrajowcy – poniekąd wyjaśnia nam to skąd skrajnie prawicowe, nacjonalistyczne poglądy w najniższych warstwach społecznych. Niższy status społeczny przy dużym rozwarstwieniu to także przyczyna depresji, niskiej samooceny, różnych chorób psychicznych.
Upokorzenie
Obecność nierówności społecznych implikuje i impregnuje pewną hierarchię, która prowadzi do bardzo przykrego zjawiska – upokorzenia. Nie chodzi tu o to, że źli milionerzy dręczą biednych, choć oczywiście często ich wyobrażenie o życiu zwykłego, szarego człowieka jest groteskowe. Jeżeli różnica między najbogatszą częścią społeczeństwa, a najbiedniejszą jest wysoka, wyśmiewanie jednej grupy przez drugą wynika z samego istnienia takiego stanu rzeczy.
Warto to uplastycznić – to trochę tak jakbyśmy z ledwo stojącej na powierzchni ziemi lepianki przyglądali się samemu wierzchołkowi Burdż Chalify. Ciężko w takiej sytuacji odczuwać coś innego niż upokorzenie. Kreuje się pewien obraz naszego miejsca w strukturze społecznej, który nigdy nie ulegnie zmianie. Dziki kapitalizm prowadzi do oligarchii, masowego wykluczenia i skazania de facto większości społeczeństwa na wieczne plebejskie, pozbawione perspektyw życie.
Wszystkie miasta świata, które uznajemy za piękną laurkę namalowaną przez wolny rynek i kapitalizm mają drugą, znacznie podlejszą twarz. Twarz, która dla mainstreamowych mediów nigdy nie była, nie jest i nie będzie interesująca. W końcu przyjemniej patrzy się na Burdż Chalifę niż na Al Karamę.
Fot. nagłówka: Unsplash
O autorze
Piszę o polityce, sporcie, sprawach społecznych, kebabach, młodych ludziach i Polsce moich marzeń. Próbuję być publicystą. Lubię historię, od czasu do czasu coś pogotuję. Moje kibicowskie serce jest podzielone między Lecha Poznań a Liverpool FC. Torunianin z urodzenia, Poznaniak z wyboru.