Na skutek ostatnich wyborów połówkowych (midterm election) większość w Senacie, niezależnie od wyników uzupełniających wyborów w Georgii, utrzymali Demokraci. Teoretycznie pozwala im to na sprawniejsze przekazywanie ustaw prezydentowi. Senaccy Republikanie jednak mogą im to utrudnić, używając tzw. Filibustera. Czym on właściwie jest i jaki wpływ miał (i wciąż może mieć) na uchwalanie prawa w Stanach?
Senat jako spodek do filiżanki
Zanim wyjaśnię, czym jest Filibuster, chciałbym wpierw opowiedzieć w kilku słowach o samym Senacie. To właśnie ta izba Kongresu przeprowadza proces impeachmentu, czyli pozbawienia głowy państwa jej urzędu, nominuje kandydatów na sędziów do sądów powszechnych oraz Sądu Najwyższego USA, a także ratyfikuje umowy międzynarodowe. Jednak najważniejsza rzecz, jaką setka senatorów może zrobić, to debatować nad ustawami, które przesyła Izba Reprezentantów, i w ostateczności przyjąć je lub odrzucić.
W interesujący sposób opisał to sam Jerzy Waszyngton, ojciec-założyciel Stanów Zjednoczonych. Podczas rozmowy z Thomasem Jeffersonem przyrównał ustawy z Izby Reprezentantów do gorącej, wrzącej herbaty, która może łatwo oparzyć, a Senat – do „ochładzającego spodka” (ang. the cooling saucer). W XVIII wieku popularny był zwyczaj przelewania ciepłego naparu na spodek do filiżanki. Miało to schłodzić napój tak, żeby dało się go wypić. Senat, jako ta poważniejsza i rozważniejsza izba, miał więc, według Waszyngtona, oceniać „na chłodno” nie zawsze przemyślane czy rozważne pomysły niższej izby.
Jak powstawał Filibuster?
Jednym ze sposobów na zrobienie tego jest debata nad ustawami. W pierwszych latach istnienia Senatu debaty nie trwały długo z prostej przyczyny – skład izby był mniejszy. Jednak wraz z nowymi stanami na Kapitol w Waszyngtonie przyjeżdżało coraz więcej senatorów. Sprawiało to, że debaty zaczynały się przeciągać, co mogło skutkować niewydaniem nowej ustawy. Ten akt de facto obstrukcji parlamentarnej został w USA nazwany „Filbuster” od holenderskiej nazwy karaibskich piratów.
Taki stan rzeczy trwał aż do 1917 roku, kiedy to Senat „filibusterował”, a następnie nie ratyfikował Traktatu Wersalskiego. Ówczesny prezydent Thomas Woodrow Wilson wymusił na wyższej izbie wprowadzenie pewnej zmiany. Żeby zakończyć debatę i ewentualnie przejść do głosowania, trzeba wpierw zagłosować za przerwaniem debaty. Żeby głosowanie się udało, głos „za” powinno oddać 2/3 izby. W ten sposób powstała tzw. super-większość (ang. supermajority), o której więcej powiem później.
Przez niecałe pół wieku nie notowano wielu sytuacji, gdy senatorowie korzystali z Filibustera. Zmieniło się to w 1957 roku, gdy Kongres próbował uchwalić Civil Rights Act, dotyczący poprawy praw czarnoskórej ludności USA. Sprzeciwiała się temu grupa senatorów z Południa. Zaczęli więc spowalniać prace izby w celu jak największego opóźnienia uchwalenia tej ustawy. Najwięcej wysiłku włożył w to Storm Thurmond, demokratyczny senator z Południowej Karoliny. Podczas debaty przemawiał najdłużej w historii całej izby. Jego mowa trwała dokładnie 24 godziny i 18 minut (!).
Choć ostatecznie Civil Rights Act przeszedł, w 1975 roku dokonała się pewna zmiana w sposobie głosowania, którą wprowadziła tzw. reguła 22. Od tej pory procedura w Senacie wygląda następująco: jeżeli 16 senatorów zgłosi wniosek o szybkie zakończenie debaty, Senat przeprowadza głosowanie. Jeżeli za tym wnioskiem zagłosuje 60 senatorów, można przejść od razu do głosowania nad ustawą. W teorii miało to usprawnić proces legislacyjny w Senacie.
Z deszczu pod rynnę
W praktyce jednak ta zmiana przyniosła zgoła odwrotny skutek. Wpływ na to miała coraz większa polaryzacja polityczna. Coraz częściej bowiem dochodziło do sytuacji, gdy dana partia, choć osiągnęła zwykłą większość do uchwalania ustaw, nie była w stanie zwerbować „super-większości” zdolnej do szybszego procedowania nad ustawami. W rezultacie mniejszość senacka mogła coraz bardziej opóźniać prace w wyższej izbie Kongresu. Na poniższej grafice można zauważyć drastyczny wzrost dokonywanych Filibusterów, szczególnie na początku XXI wieku.
Apogeum tego zjawiska nastąpiło podczas prezydentury Baracka Obamy. Wówczas Demokraci nie uzyskali pożądanej „supermajority” – nie mieli 60-głosowej przewagi. Republikanie, będący wprawdzie w mniejszości, z reguły nie chcieli w żadnym wypadku pomagać w tym rządzącej większości. W rezultacie wiele inicjatyw prezydenta Obamy oraz promowanych przez niego kandydatów do Sądu Najwyższego nie zyskiwało ostatecznie akceptacji Senatu. O taki stan rzeczy dbał szczególnie przewodniczący senackich Republikanów Mitch McConnell. Choć próbowano walczyć z Filibusterem, m.in. określając, wobec których ustaw nie będzie można go stosować, nie skończyło się to pozytywnie dla senackiej większości.
Co teraz?
Taki stan może się również utrzymać w nadchodzącej kadencji Senatu. Demokraci mają na tę chwilę 50 senatorów. Nawet jeżeli podczas dogrywki wyborów w Georgii zwyciężą (przewaga zwiększyłaby się wtedy o jednego senatora), wciąż nie osiągnęliby „supermajority”. Biorąc pod uwagę to, że polaryzacja w USA jest jeszcze ostrzejsza niż wcześniej, na co składa się większa obecność skrajnie prawicowych radykałów w szeregach partii republikańskiej, jest możliwe, że Senat uchwali mało ważnych ustaw. Tym samym zwiększy się kryzys polityczny w Stanach Zjednoczonych, a amerykańska demokracja będzie coraz bardziej sparaliżowana.
O autorze
Krakowianin z urodzenia, student prawa na UJ. Pasjonat architektury, polityki, podróży, historii, literatury, muzyki i sportu. W wolnych chwilach szwenda się po ulicach Krakowa, słucha muzyki lub podcastów oraz czyta książki i gazety. Próbuje być pilnym obserwatorem otaczającej go rzeczywistości oraz zapisywać swoje spostrzeżenia. Na łamach Gazety Kongresy pisze głównie o polityce międzynarodowej i krajowej oraz o historii.