W Polsce nie dzieje się dobrze. Kolejne decyzje rządu wymierzane są w kolejne grupy ludzi i kolejne wartości. Następstwa tego łatwo zauważyć to szczególnie w takiej sytuacji: mieszkasz w dość dużym mieście, przechodzisz przez jego centrum lub ważny punkt, żeby załatwić swoje sprawy – zakupy, spotkanie ze znajomymi, dojście na przystanek – i nagle Twoim oczom ukazuje się zbiorowisko ludzi. Ludzi często wyposażonych w różne flagi, banery, transparenty, którzy stoją i… krzyczą. Za przywódcami z megafonami powtarzają (nierzadko wulgarne) hasła – udowadniając sobie, kto głośniej, kto mocniej. Pokazują, kto jutro nie będzie miał głosu, bo stracił go „dla idei”.
Akcji tego typu jest wiele: coroczne protesty Młodzieżowego Strajku Klimatycznego, jesienne marsze związane ze Strajkiem Kobiet oraz niedawne akcje, organizowane w dużej części przez Komitet Obrony Demokracji, związane z ustawą Lex TVN, a do tego protesty wszystkich pokrzywdzonych przez lockdownowe obostrzenia: restauratorów, hotelarzy, taksówkarzy, rolników, właścicieli klubów nocnych i klubów fitness… można by tak wymieniać w nieskończoność.
Zamysł takich wydarzeń jest jak najbardziej słuszny. Jeśli czyjeś prawa są łamane, jeśli czyjaś wolność jest ograniczana – należy walczyć. Nic dziwnego również, że poszczególne grupy chcą wspomagać inne. Takie zjednoczenie jest istotne i każdy, na tyle, na ile jest to zgodne z jego sumieniem i systemem wartości, powinien odezwać się, kiedy innemu dzieje się krzywda. Można tu przytoczyć dwa ważne wiersze pokazujące, do czego prowadzić może brak takiego zjednoczenia. Pierwszy z nich – napisany przez luterańskiego pastora Martina Niemöllera w obozie w Dachau – nosi tytuł „Kiedy przyszli…”, stanowiący incipit utworu. Podmiot liryczny wprost mówi, że nie protestował, kiedy w ciężkiej sytuacji znaleźli się Żydzi, komuniści czy związkowcy, bo do żadnej z tych grup nie należał. Tekst kończy się jednak w bardzo wymowny sposób: „Kiedy przyszli po mnie, nikt nie protestował. Nikogo już nie było”. Osoba mówiąca w tym wierszu sama wykonuje rachunek sumienia, zaś podmiot kolejnego utworu – „Pan tu nie stał” Stanisława Barańczaka – wypomina innej osobie, że nigdy nie poparła innych ludzi, nigdy nie stanęła za nimi murem. W końcu zaś mówi: „Nas na to nie stać, żeby pan tu stał obiema nogami na naszej ziemi”. Puenta jest więc prosta: powinniśmy podnosić głos, zarówno za siebie, jak i innych.
Co jednak w sytuacji, kiedy to podnoszenie głosu staje się celem samym w sobie? Kiedy „chodźmy protestować” zamienia się w „chodźmy pokrzyczeć”? Podczas różnych strajków miałam okazję rozmawiać z różnymi osobami, których powody znalezienia się tam naprawdę poruszały. „Żeby moim dzieciom żyło się tutaj lepiej”, „żeby więcej ludzi zwróciło uwagę na to, że ktoś cierpi”, „żeby bliscy wiedzieli, że mają we mnie wsparcie” – tak mówili, a mi łzy stawały w oczach. Niestety jest też druga strona medalu. Kiedy jakaś akcja odbywała się w trakcie lekcji, znajomi mówili, że „nie do końca wiedzą, po co tam idą, ale na pewno lepsze to, niż siedzenie w klasie”. Jesienią natomiast zewsząd dochodziły do mnie głosy osób, które mówiły, że idą na strajk, bo lubią krzyczeć w tłumie słynne hasło oznaczane ośmioma gwiazdkami lub mniej cenzuralną wersję słowa „spadać”. Choć doceniam szczerość, drobny niesmak wywołuje świadomość, że gdy jedni wychodzą dla idei walki o wartości i prawa, inni wychodzą dla idei krzyczenia. Być może strajkowy krzyk się „wypalił” – dla jednych stał się pretekstem do nabijania się ze „szczekającej młodzieży”, dla niektórych zaś nową formą rozrywki. I może warto czymś go zastąpić? Mówi się w końcu, że czasem milczenie wyraża więcej.
O autorze
Interesuję się psychologią, procesami społecznymi i marketingiem, a moją największą pasją jest teatr. Pracuję nad różnymi projektami artystycznymi, działam też w lokalnym sztabie WOŚP i Młodych Libertarianach.