W końcu nadszedł ten moment – pięć dekad oczekiwań znaczonych licznymi reżyserskimi niepowodzeniami i nietrafionymi pomysłami dobiegło końca. „Diuna” w reżyserii Denisa Villeneuve finalnie trafiła na ekrany kin. Siadając w fotelu tuż przed rozpoczęciem seansu miałem w głowie tylko jedno pytanie – czy reżyser podołał i stworzył dzieło godnie adaptujące legendarną książkę?
Jakieś trzy godziny później, kiedy na ekranie pojawiły się napisy końcowe, już znałem odpowiedź. Mówiąc najprościej – tak! Ale… no właśnie; zawsze musi być jakieś „ale”.
It’s only the beginning
Po pierwsze i najważniejsze „Diuna” w swojej filmowej odsłonie wychodzi z tarczą. Przenosi klimat kart powieści w sposób bezbłędny, ukazując zagmatwany świat intryg mistycznej i odległej przyszłości. Stając się tym samym bardzo dobrym wstępem do historii opisanej na kartach powieści (swoją drogą to już jest pewne – kontynuacja powstanie, co zostało oficjalnie zapowiedziane). Niestety fakt ten może być dla niektórych widzów wadą, bo film jest przede wszystkim wstępem do dłuższej historii, wprowadzeniem do bogatego uniwersum, który owszem, przedstawia swoich bohaterów, ale na dobrą sprawę to świat przedstawiony gra tu pierwsze skrzypce. Długie i powolne ujęcia są tego najlepszym przykładem. W połączeniu z genialnie skomponowanym soundtrackiem autorstwa Hansa Zimmera tworzą mistyczny i obcy nastrój, czyli dokładnie to, na co miałem nadzieję, idąc do kina. Dokładnie taki jest książkowy oryginał i to udało się przełożyć na język filmu. Ma to jednak niebagatelny wpływ na jego tempo, na tle większości blockbusterów niezwykle spokojnego, a miejscami wręcz powściągliwego. Dla mnie jest to ogromną zaletą, bo i książkowy oryginał nie spieszył się z rozwojem akcji, skupiając się bardziej na filozoficznych rozważaniach. Villeneuve ma rękę do tego typu powolnych dzieł, ale, nieważne jak dobrze nagrane, takie tempo nie będzie przekonujące dla każdego. To nie jest ten rodzaj ekranizacji, gdzie akcja gna na złamanie karku. Zdecydowanie bliżej temu do „Blade Runnera 2049” niż „Gwiezdnych Wojen”. Każdy zainteresowany raczej o tym wiedział, ale myślę, że dla nowych widzów warto to podkreślić.
Odpowiednie nastawienie do seansu jest tutaj niezwykle ważne. Wiedząc, na co się idzie, w pełni można docenić to, jak dobrze została zachowana równowaga między dziełem dla fanów, a zupełnie nowych widzów. To był chyba mój największy lęk, że film zamieni się albo w niezrozumiały bełkot, albo prostacką próbę spłycenia oryginału na rzecz akcji. Tak się nie stało i pytając się znajomych, z którymi miałem okazję oglądać film, a którzy nie czytali książki, z radością, słyszałem, że nie mieli problemu ze zrozumieniem wydarzeń dziejących się na ekranie. Opowieść ma sporo wątków, ale tutaj bez dwóch zdań udało się je podać w przyswajalnej formie, odpowiednio przekładając je na język dużego ekranu.
Pomaga w tym wspomniana już przeze mnie atmosfera tworzona fantastycznymi zdjęciami. Od strony technicznej film naprawdę błyszczy i jest ucztą dla oczu oraz uszu. Widać, że jest to passion project, zarówno dla Villeneuve’a, jak i Zimmera. Panowie nieraz o tym mówili i przełożyło się to na wyjątkową jakość końcowego dzieła. Szczególnie tyczy się to Zimmera, który już od dłuższego czasu popadał w stagnację ze swoimi kompozycjami, tworząc mocno powtarzalne utwory (choć wciąż na wysokim poziomie) do każdego filmu, przy którym współpracował. Szacunek do materiału źródłowego u Villeneuve’a widać z kolei najmocniej w czasie najbardziej kultowych wydarzeń powieści. Momenty, gdy pierwszy raz wyrecytowana zostaje pewna litania, albo gdy mamy okazję zobaczyć śmiertelnie niebezpiecznego Czerwia pustyni autentycznie są w stanie wywołać ciarki pietyzmem i wyczuciem, z jakim zostały nagrane. Czuć wtedy nieskończone pokłady szacunku do powieści Herberta. Można powiedzieć, że nagrane zostały od fana dla fanów.
Nowy „Władca Pierścieni”?
„Diuna” ma ogromną szansę stać się tym, czym dzisiaj dla popkultury jest filmowa trylogia LOTR. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy przetrwa próbę czasu, ze względu na jej wprowadzający charakter. Być może za kilka lat stanie się jedynie „przystawką” do późniejszych części, które nie będą musiały przejmować się wprowadzeniem nowego odbiorcy w realia całej opowieści. Nie spoilerując, myślę, że kolejna część będzie znacznie bardziej dynamiczna (choć dalej w diunowym wydaniu „dynamiczności”), ale też będzie mogła o wiele sprawniej żonglować przeróżnymi motywami i narracjami z książki. Część pierwsza zwyczajnie nie mogła sobie na to pozwolić, bo miała inny cel: przekuć książkowy klimat na język kina, co wyszło jej celująco i na ten moment jest bardzo dobrym filmem sci-fi oraz pięknym otwarciem (mam nadzieję) całej serii. To może w przyszłości rzutować na pamięć o niej, ale dziś stoi pewnie o własnych siłach, tworząc spektakularne i epickie widowisko. Dla samego widoku zapierającego dech w piersiach Czerwia pustyni warto się o tym przekonać.
O autorze
Student dziennikarstwa III roku, który dobrym filmem lub książką nie pogardzi. Dodatkowo właściciel wyjątkowo żywiołowego psa, a co za tym idzie - biegacz. Sercem i duszą zwolennik myśli socjaldemokratycznej.