W ostatnich dniach wiceminister edukacji, Tomasz Rzymkowski, zaproponował wprowadzenie matury z…religii. No to zobaczmy na czym polega problem.
Po pierwsze, religia nie jest dziedziną nauki – ani w ścisłym, ani w szerszym tego słowa znaczeniu i nie za bardzo da się bronić stanowiska przeciwnego. O ile możnaby wyobrazić sobie maturę z religioznawstwa, choć nie należałaby ona do najpotrzebniejszych, to matura z religii oznaczałaby podniesienie zestawu wierzeń do rangi nauki – coś, na co cywilizowane państwo w środku Europy raczej nie powinno sobie pozwalać.
Po drugie, współczesny system matur ma już niewiele wspólnego z systemem znanym naszym dziadkom czy nawet rodzicom – bowiem matury na poziomie rozszerzonym pełnią dzisiaj tą rolę, którą dawniej spełniały egzaminy na studia. Jednak seminaria duchowne w dalszym ciągu utrzymują istnienie wewnętrznych egzaminów. W praktyce oznacza to, że albo owa matura będzie całkowicie bezużyteczna, albo też kościół katolicki wykorzysta ją do pozbycia się egzaminów w seminariach – przerzucając tym samym kolejną część kosztów rekrutacji swojej przyszłej kadry na państwo.
Ponadto, według wstępnych propozycji egzamin byłby przygotowywany nie przez Centralną Komisję Egzaminacyjną, ale w całości przez władze Kościoła – wyobraźmy sobie teraz że egzamin z infprmatyki zatwierdza np.: Polska centrala Google – żadna prywatna instytucja nie ma w naszym kraju takich wpływów.
Po co więc matura z religii? Po części by zaspokoić oczekiwania radykalnego elektoratu. A po części pewnie dla zasady – by pokazać, że władzy wolno robić wszystko co jej się podoba, nawet jeśli nie ma to najmniejszego sensu.