Fot. Radek Pietruszka – PAP
Jakiś czas temu miałem refleksję, że z polskimi ministrami edukacji jest trochę jak z nauczycielami obrony przed czarną magią w Harrym Potterze. Kto czytał cykl powieściowy J.K. Rowling bądź oglądał adaptacje filmowe, wie, że w każdej kolejnej części nauczycielem tego przedmiotu w Hogwarcie była inna osoba. I za każdym razem to z nią wiązał się kluczowy dla fabuły mroczny sekret – o ile nie był to po prostu finalny antagonista o niecnych zamiarach wskrzeszenia Czarnego Pana.
Analogiczna sytuacja ma miejsce w polskim rządzie. Każdy kolejny człowiek na stanowisku Ministra Edukacji budzi coraz to większe społeczne kontrowersje i powszechnie cieszy się renomą typa o najmroczniejszym uosobieniu w rządzie. Nie ważne, czy jest to Wszechpolak Giertych, ignorująca nauczycieli Anna Zalewska, usprawiedliwiający białostockich bandytów Piontkowski, czy obecny homofob i szowinista Czarnek.
Niedawno przemawiałem na proteście przeciwko temu ostatniemu. Wczoraj na wrocławskim rynku odbyło się zbieranie podpisów za jego odwołaniem. I o ile z wierzchu oczywiście popieram oddolny, młodzieżowy opór przeciwko facetowi z obsesją na punkcie papieża, wyklętych i walki z „tęczowym marksizmem”, tak coraz bardziej mam wrażenie, że umyka nam wszystkim, że Czarnek jest jedynie symptomem dużo poważniejszego problemu – tego, jak w kiepskim stanie znajduje się cała polska edukacja. Każda kolejna skandaliczna wypowiedź Czarnka, to jedynie kropla w morzu zepsucia. To morze zepsucia rzuca mi się w oczy tym bardziej ze względu na wagę, jaką ma edukacja w kształtowaniu zdrowego społeczeństwa. Oraz ze względu na to, że przez 12 edukacji lat sam w tym morzu się topiłem.
Swoją 12-letnią edukację, od pierwszej klasy podstawówki do matury, pamiętam jako jeden wielki wyścig szczurów, zalewający mnie nieprawdopodobnie wielką ilością niepotrzebnego i nijak przekładającego się na praktykę życiową materiału. Pamiętam, jak pochłonięty obsesją bycia najlepszym uczniem, spędzałem po szkole całe godziny na nauce, chcąc wygrać tę niszczącą konkurencję. Pamiętam stres i płacz uczniów, którzy pomimo intensywnych starań nie osiągali oczekiwanego przez siebie poziomu. Pamiętam szufladkujący darwinizm wyłaniający się z systemu, który zamiast na egalitarną współpracę stawiał na wyniszczającą rywalizację. Pamiętam, jak moja szkolna edukacja przedwcześnie skończyła się z nastaniem pandemii, z czego paradoksalnie się ucieszyłem, bo wreszcie miałem czas, żeby… się pouczyć. Tak na serio.
Nie pamiętam za to, aby w szkole uczono mnie wielu potrzebnych rzeczy, których – zwykle z dużym i destruktywnym opóźnieniem – musiałem się uczyć samemu. Nie dowiedziałem się nigdy jak się uczyć. Nie zrozumiałem, dlaczego uczę się tych konkretnych przedmiotów i jak mają one się przełożyć na jakość mojego życia w przyszłości. Nie nauczyłem się praktycznej życiowej psychologii. Nie nauczyłem się higieny umysłu, przez co moja głowa impulsywnie zlewała się syfem, negatywnością i demobilizacją.
Nie pamiętam też, by ktoś uczył mnie szacunku do drugiego człowieka i asertywności. Wręcz przeciwnie: wszystkie szkoły, w których byłem pełne były mniej lub bardziej wyrazistej przemocy. Pamiętam, że agresja była z nami na co dzień, w każdym zakamarku. Dotykała zarówno nauczycieli, którzy nie potrafili wzbudzić w uczniach wystarczającego autorytetu, jak i samych uczniów – zarówno ze strony nauczycieli, jak i rówieśników.
Pamiętam, jak przez długi czas sam tej przemocy doświadczałem, przez co nasiąkłem nią i w niemniej okrutny sposób wyładowywałem negatywne emocje na innych. Później, gdy nabrałem nieco altruizmu, starałem się tę wszechobecną agresję neutralizować – na własną rękę, bo nauczyciele pochłonięci dbaniem o PR szkoły woleli przypadki jawnego psychicznego terroru zamiatać pod dywan. Homofobia, toksyczna męskość i seksizm (!) były postawami oczywistymi, bo nikt nigdy nie prowadził z nami zajęć antydyskryminacyjnych.
Zdaję sobie sprawę, że może to wszystko brzmieć jak demonizowanie szkoły. Nie chcę tego robić. Wiele patologii, które opisałem, miało miejsce przez to, że sporą część życia spędziłem w szkołach skupiających margines społeczny. Właśnie szkoła, a przede wszystkim szkoła publiczna powinna być jednak czymś wyrównującym dostęp do kapitału kulturowego. Na podstawie swoich wieloletnich obserwacji muszę stwierdzić, że polska szkoła tego nie robi. Nie robi też wielu innych rzeczy, które powinna – przede wszystkim nie sprzyja egalitaryzmowi. W jego miejsce proponuje zarzucanie ucznia tonami bezsensownego materiału, uniemożliwiając realizowanie własnych, często naprawdę wartościowych pasji.
Minister Czarnek, jak złym ministrem by nie był, jest jedynie małą kroplą w morzu problemów polskiej szkoły. Jeśli coś ma się zmienić, nie wystarczy usunąć jednego ministra. Tak jak Strajk Klimatyczny oraz pokaźna część Strajku Kobiet i ruchu LGBTQ+ stoją przede wszystkim na barkach ludzi młodych, tak mam nadzieję, że młodzież będzie w stanie stworzyć podobny ruch domagający się po prostu lepszej edukacji. Ruch oparty na altruizmie, chęci stworzenia lepszego świata – a niekoniecznie na prostym antagonizmie „my” kontra „oni”.
Taki schemat symptomatyczny jest zresztą dla całego naszego myślenia o polityce. Sprawa istnieje dla nas, tylko jeśli możemy wokół niej nakreślić jakiś konflikt – jakichś „nas” przeciwstawić konkretnym „im”, wysnuwając opowieść o walce dobra ze złem, w którym to my oczywiście reprezentujemy to pierwsze. Wtedy dopiero medialna uwaga zostaje na daną kwestię zwrócona.
Tyle że największe problemy, z którymi się jako społeczeństwo mierzymy, zazwyczaj nie generują tak prostego podziału. Zła jakość polskiej edukacji uderza i w prawicowców, i w lewicowców; niezależnie od tego, czy aktualny minister domaga się przestrzegania cnót niewieścich, czy jest akurat mniej moherowy. Depresja dotyka ludzi z każdego politycznego spektrum, jakkolwiek nie odczłowieczalibyśmy swoich oponentów. Wykluczenie komunikacyjne podcina nam skrzydła tak wtedy, kiedy do wielkiego miasta chcielibyśmy wpaść na Marsz Niepodległości, jak i kiedy naszym celem jest Marsz Równości. Nawet o zbliżającej się katastrofie klimatycznej mówimy na szerszą skalę, dopiero gdy nasz rząd nie podpisze jakiegoś ważnego porozumienia – dzięki czemu swój gniew możemy skupić na konkretnych osobach.
Podstawą mojej etyki jest i od zawsze było minimalizowanie cierpienia. A to cierpienie, wbrew naszej intuicji, nie zawsze przychodzi do nas od konkretnych osób; często jest po prostu wynikiem trwającej latami serii drobnych zaniechań, nieintencjonalnie złych wyborów, niefortunnych zbiegów okoliczności, ludzkiej biologii i psychologii. Systemu finalnie nieprzybierającego konkretnej twarzy, w którą moglibyśmy napluć w akcie zemsty.
Wbrew tym, którzy woleliby sądzić, że „nie ma społeczeństwa, są tylko jednostki”, większość tych problemów możemy rozwiązać, jedynie współdziałając, koncentrując na nich walną część społecznej uwagi. Martwi więc, że – trochę za sprawą specyfiki współczesnych mediów, a trochę przez własne rywalizacyjne instynkty – walczyć o coś potrafimy jedynie wtedy, gdy po drugiej stronie stoi drużyna grająca do innej bramki.
O autorze
Student drugiego roku prawa na Uniwersytecie Wrocławskim. Członek Razem Wrocław oraz Zarządu Okręgu dolnośląskiego oddziału Młodych Razem. Uwielbia rozdrabniać rzeczywistość na kawałki, niuansować, zastanawiać się. W wolnych chwilach głównie śpi.