Gorąca brazylijska jesień…
Na drugiego października zaplanowana jest pierwsza tura wyborów prezydenckich w Brazylii. W grze o bodaj najgorętsze stanowisko całej Ameryki Południowej pozostają wciąż dwaj kandydaci: marzący o drugiej kadencji, autorytaryzujący prezydent Jair Bolsonaro oraz przedstawiciel starego pokolenia lewicy Ameryki Łacińskiej, były prezydent Luiz Inacio Lula da Silva, powszechnie znany jako Lula. Na dziś przy analizie sondaży trudno wyobrazić sobie jakikolwiek inny rezultat niż bezproblemowe zwycięstwo Luli. Były prezydent, który z niemałymi sukcesami rządził Brazylią od 2003 do 2010 roku, ma dziś w większości sondaży stabilną, dwucyfrową przewagę. Seria porażek Bolsonaro: 660 tysięcy osób, które zmarło na COVID, zapaść ekonomiczna i upadek standardów demokratycznych to raptem niektóre dokonania prezydenta budzące sprzeciw wyborców. Wiele wskazuje jednak na to, że mimo znaczącej przewagi Luli w sondażach, brazylijska jesień będzie w tym roku gorąca. I nie tylko w związku z pożarami Puszczy Amazońskiej. Bolsonaro nie doczekał się w końcu „zaszczytnego” miana „Trumpa tropików” wyłącznie z uwagi na bijącą mu z twarzy sympatię…
Rosnące obawy może wzbudzać fakt, że dla obu kontestujących ze sobą kandydatów priorytetem nie jest przyszłość. W głównej mierze przekrzykują się oni historią, zresztą niebezzasadnie, bo rzeczywiście, to dziejowe zawirowania i brak rozliczenia z dawnymi niesprawiedliwościami doprowadziły do skali niepewności, z którą mierzą się dziś Brazylijczycy. Różne grupy społeczne czują sentyment do różnych okresów współczesnej historii Brazylii. Obecny prezydent, były kapitan armii w dobie militarnej dyktatury, reprezentuje największych beneficjentów minionego reżimu, który rządził i dzielił Brazylią od lat 60. do 80. ubiegłego stulecia. Najistotniejsi zwolennicy Bolsonaro to w końcu biali i katoliccy przedstawiciele elit finansowych i militarnych. Lula z kolei, związkowiec oraz z krwi i kości reprezentant klasy pracującej, to kandydat mieszkańców faweli i biedoty wiejskiej, tych, którzy za jego poprzednich rządów zyskali choć namiastkę godności. Jednakże, reprezentuje on również wizję zasadniczej części intelektualistów ze środowisk sądowniczych i akademickich, warstw tradycyjnie stojących w Ameryce Łacińskiej na gruntach lewicowych.
Ciąg historycznych niedopowiedzeń
Do tej sentymentalnej wojenki nigdy nie powinno było dojść. Wynika ona z nieskuteczności tzw. Komisji Prawdy i Pojednania (Truth and Reconciliation Committees), działających bezpośrednio po upadku militarnej junty. Nie udało się doprowadzić do osądzenia tych, którzy odpowiedzialni byli za terroryzm państwowy będący fundamentem militarnej władzy. W czynnej służbie pozostali oficerowie, którzy mniej lub bardziej pośrednio odpowiedzialni byli za morderstwa, tortury, gwałty i zbrodnie, których ofiarą była Brazylia w zeszłym wieku. Jakkolwiek źle nie ocenialibyśmy polskiej transformacji ustrojowej, nie do pomyślenia byłaby sytuacja, w której generałowie Jaruzelski, Kiszczak albo ich podopieczni stanowiliby dziś siłę mającą stały wpływ na realia polityczne naszego kraju. Dla Brazylii analogiczne standardy są rzeczywistością.
Brazylijski złoty wiek?
Z kolei czasy, w których prezydentem był Lula, to tak dla Brazylii, jak i dla całej Ameryki Łacińskiej, okres znaczącego prosperity. Wszystko to było po części „prezentem” od rządu Chińskiego, który w pierwszej dekadzie 21 stulecia stawiał na import materiałów nieprzetworzonych, co znacząco wspomogło finansowo rządy krajów Ameryki Południowej. Nie można jednak odebrać Luli skuteczności w zarządzaniu i dystrybucji nowych środków finansowych. W ciągu swojej kadencji wykreował model, naśladowany później przez między innymi Indonezję czy RPA, dzięki któremu poziom skrajnego ubóstwa spadł z 40% do 25%, ograniczona została śmiertelność noworodków i znacząco wzrosła płaca minimalna. Przy tym wszystkim, dzięki silnej dyscyplinie finansowej, Brazylia nie popadła w ogromne długi i nie stała się ofiarą hiperinflacji.
Bolsonaro usiłuje jednak przedstawić Lulę jako krwiożerczego i radykalnego socjalistę. W czerwcu powiedział nawet w wywiadzie Tuckerowi Carlsonowi (silnie zresztą związanemu z Donaldem Trumpem), iż „jeżeli Lula wygra, Brazylia stanie się kolejną Wenezuelą”. Nie ma jednak żadnych racjonalnych pobudek, by porównywać Lulę, rozsądnego i kompetentnego socjaldemokratę, do radykalnych i ideologicznie zacietrzewionych socjalnych populistów, którzy doprowadzili Wenezuelę na skraj gospodarczego i społecznego upadku.
Niestety, utopia związana z rządami Luli zakończyła się w tempie jednostajnie przyspieszonym. Prezydent walkę z nierównością był zmuszony zastąpić równie skuteczną walką z rakiem krtani. I choć odchodził z poparciem społecznym sięgającym 80% (!), niekompetencja jego następczyni i podopiecznej zburzyła do pewnego stopnia jego mit. Do tego doszły oskarżenia o korupcję, w związku z którymi niemłody już polityk wylądował na pewien niedługi czas w więzieniu. Przez moment nawet najwięksi miłośnicy Luli mogli zwątpić w przyszłość jego kariery. Moment ten nie trwał jednak zbyt długo. Wyrok został cofnięty w związku z jawnymi nadużyciami głównego sędziego w procesie, a kolejne porażki Bolsonaro sprawiły, że ludzie zaczęli domagać się powrotu emerytowanego bohatera uciśnionych.
Brazylijczycy nie domagają się skrajnych reform czy nowoczesnych rozwiązań. Określają się w sposób klarowny: „Chcemy powrotu do normalności”. Sam Lula nie sili się na nic więcej. Zapytany o rozwiązania ekonomiczne, odpowiada, żeby spojrzeć na jego dorobek. Podobną retorykę z powodzeniem stosuje w dyskusjach na tematy klimatu, ekologii czy praworządności.
„Trump tropików” pokazuje pazurki
Wszystko to – programy wyborcze kandydatów, ich wyprawy w przeszłość, nawet wygląd sondaży – może jednak w ostatecznym rozrachunku mieć zaledwie drugoplanowe znaczenie wobec tego, jak wyglądać będzie proces wyborczy. Tutaj na Bolsonaro również wpłynęły dwa podstawowe elementy jego kariery politycznej: inspiracja swoim politycznym autorytetem, Donaldem Trumpem, oraz tęsknota za czasami militarnej dyktatury. Efektem jest podstawowa doktryna, której kurczowo trzyma się były wojskowy – jeżeli zasady gry stoją Ci na przeszkodzie, masz dwie opcje: możesz je zmienić, bądź zignorować. Kluczem jest to, by wygrać. Na pierwszą z opcji Bolsonaro zdecydował się przed kilkudziesięcioma dniami, gdy za pośrednictwem sojuszników w Kongresie przepchnął poprawkę do konstytucji, w myśl której rozluźniono limity wydatków rządowych w roku wyborczym. Dzięki temu Bolsonaro będzie mógł wprowadzić nowe programy socjalne, a populistycznymi trikami spróbuje wykreować swój obraz jako sojusznika uciśnionych i wykluczonych społecznie. Nie będzie to jednak łatwe zadanie.
Powstanie na kapitolu v2
Druga, bardziej drastyczna alternatywa wiązać się może z próbą nagięcia wyniku wyborów. Od lat Bolsonaro prowadzi kampanię retoryczną, w której przekonuje swoich zwolenników, że nie ma prawa przegrać wyborów, jeżeli odbędą się one uczciwie. Dość ewidentnie daje tym samym znać, że nie pogodzi się pokornie z ewentualną porażką. Podważenie wyniku wyborów drogą instytucjonalną, choć w teorii możliwe, nie ma poważnych szans bytu. Wymagałoby to naprawdę twardych dowodów przy próbie wykazania nadużyć w kampanii wyborczej kontrkandydata. Zwłaszcza, że ostateczna decyzja leżałaby w gestii Najwyższego Sądu Wyborczego. A Bolsonaro batalię z sądownictwem toczy nie od dziś. W nią jest zaangażowany także i prezes wspomnianego wcześniej Sądu, który według prezydenta „zna już” wynik wyborów.
Bardziej prawdopodobne jest więc wykorzystanie nieco mniej subtelnego argumentu siły. Bolsonaro i startujący wraz z nim kandydat na wiceprezydenta, sam będący emerytowanym generałem, mają silne wpływy w armii oraz żandarmerii i rozległe zaplecze finansowe, co daje im możliwości podjęcia zdecydowanych działań. Mimo to, opinie ekspertów na temat tego, czy Bolsonaro posunie się do ostatecznych środków i czy wojskowi pójdą za swoim byłym kolegą są podzielone. Jednak nawet ci, którzy sądzą, że całość armii nie ruszy za prezydentem w bratobójczą walkę, jak prof. Vinicius de Carvalho z King’s College London, nie wykluczają opcji, według której wewnątrz sił zbrojnych miałoby dojść do rozłamu.
Ameryka łacińska – kontynent precedensów
A to, jak wiele zależy od wyniku wyborów, najlepiej obrazuje chyba kontekst międzynarodowy. Historia dowodzi, że w Ameryce Łacińskiej polityka międzynarodowa działa na zasadzie precedensu. Przykładowo, skuteczność terroryzmu państwowego w Argentynie i Brazylii doprowadziła do tego, że podobne praktyki stosowano w Chile za rządów brutalnego dyktatora, Augusto Pinocheta. Tam zebrały żniwa dziesiątek tysięcy ofiar. Brazylia jako największa potęga gospodarcza i polityczna regionu ma duży wpływ na sąsiednie państwa. Zarówno skradzione wybory, jak i następujące po nich hipotetyczne (choć prawdopodobne) zmiany w duchu autorytarnym, stanowić będą podłej jakości inspirację. Nie mówiąc już o tym, że Bolsonaro poświęca podobną uwagę społecznym nierównościom, co katastrofie klimatycznej. Lula, z tego, co można o nim powiedzieć w oparciu o dawne dzieje, o klimat będzie dbał. Będzie też dbał o zachowanie demokratycznych standardów na świecie i solidarność Globalnego Południa w duchu alter-, nie antyglobalistycznym. Byłoby to całkiem miłą odmianą po rządach Bolsonaro.
Fot. nagłówka: The New Global Order
O autorze
Student historii i stosunków międzynarodowych z powołania. Z miłości, poeta, muzyk, filozof, humanista. Idealistycznie wierzy w lepsze jutro. Realistycznie opisuje politykę zagraniczną. Z optymizmem popija herbatę.