Trudno ocenić, czy jest to tylko polska specyfika, ale nasz dyskurs publiczny jest do bólu przewidywalny, a role są weń z góry rozpisane. Nie inaczej było podczas wtorkowej debaty w Parlamencie Europejskim, w której udział wziął sam premier Mateusz Morawiecki. Wszystko rzecz jasna na kanwie „wyroku” Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej, który potwierdził wyższość prawa krajowego nad prawem unijnym. Wprawdzie co do hierarchii aktów prawnych nie ma w Polsce sporu, ale rozstrzygnięcie to stało się dla PiS-u użyteczne jako swoista konkurencja dla skrajnie prawicowego Zbigniewa Ziobry, który na ten moment obsługuje antyunijny elektorat. Podobną funkcję – pisowskiego radykała – pełni, chociażby minister edukacji Przemysław Czarnek, z jego niekiedy ksenofobicznymi wypowiedziami.
Wracając jednak do debaty – premier nie zaskoczył, wygłosił parę ogranych frazesów w rodzaju „Polska w pełni przestrzega traktatów” albo „Praworządność jest zasadą i wartością, która jest równie ważna dla Warszawy, jak dla wszystkich innych stolic”. Nie dość, że słyszeliśmy to już setki razy, to nic w gruncie rzeczy z nich nie wynika. Zresztą – jak się zdaje – innego celu stojącego za przemówieniem Morawieckiego nie było – zawsze te same rytualne i ugrzecznione odpowiedzi, bez odnoszenia się do konkretów. O nich zaś chcieli rozmawiać europosłowie. „Zalecenie dla Polski brzmi następująco: odtworzyć niezależność wymiaru sprawiedliwości, zlikwidować Izbę Dyscyplinarną i ponownie przywrócić do pracy zwolnionych bezprawnie sędziów” – mówiła przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen.
Pluszowa godność i resentyment
Wiele sygnałów wskazuje na to, że PiS jest gotów to zrobić. Nie tylko mam tu na myśli medialne przecieki o rzekomych projektach likwidujących tę izbę właśnie, ale też zdroworozsądkową kalkulację. Jeśli rzeczywiście z wewnętrznych rozmów premiera Morawieckiego wynikać będzie, że odebrane nam zostaną fundusze, to nie ma wątpliwości, że Jarosław Kaczyński – wbrew głośnym zapowiedziom dostojnie prezentującym się na okładkach tygodników – podkuli ogon. To samo przecież – w mniejszej skali – miało miejsce przy okazji tzw. stref wolnych od LGBT, które zostały ustanowione w kilku miejscach w południowej Polsce. Gdy części zagrożono odebraniem pieniędzy, te wycofały się z krzywdzących uchwał. Nasuwa się pytanie: to po co była ta cała szopka? Otóż właśnie dlatego, że symbolika jest ważna i nie należy jej lekceważyć. Uchwałą uderzającą w egzemplifikację własnych lęków i danie świadectwa swoim (anty)wartościom sprawia, że radni przepychający taki przepis, mogą pławić się w urojonym poczuciu godności i własnej moralnej lepszości. Przełożenie na faktyczny stan prawny ma to nikłe, oprócz rzecz jasna stygmatyzacji mniejszości LGBT+.
Dlatego właśnie żadnego polexitu nie będzie – Kaczyński ryzykowałby tym za dużo (90 proc. polskiego społeczeństwa nie chce opuszczać Wspólnoty), a znaki przezeń wysyłane, które potencjalnie miałyby sugerować możliwość wyjścia Polski z Unii, są prezesowi PiS-u potrzebne jedynie do gry na krajowym polu – tak jak wypowiedzi posła Marka Suskiego o „brukselskiej okupacji”. Nie zmienia to faktu, że szeroko rozumiana prawica po prostu Zachodu nie lubi. Nigdy zresztą nie lubiła – zawsze nieufnie podchodziła do współpracy z krajami Europy Zachodniej, a słowo „Niemiec” jest traktowane w konserwatywnej publicystyce niczym obelga. Z czego to wynika? Najpewniej ze swego rodzaju historycznego resentymentu, który jest głęboko zakorzeniony w głowach niektórych prominentnych przedstawicieli tego środowiska. „Unijne elity” są dla tych ludzi niejako tożsame z naszym polskim „salonem”, który to z kolei od czasów wolnej Polski traktował prawicę okołopisowską (kiedyś ZChN i poniekąd PC) jako zagrożenie dla kraju, pobudzające w naszych obywatelach endecki sposób myślenia. Dobrym tego przykładem jest najnowsze „Wesele” (2) Smarzowskiego.
Precz z dialogiem
Skoro jednak mówimy o liberalnym mainstreamie, to nie sposób nie odnotować klisz, które on powiela. Tak jak prawicowcy najzwyczajniej Zachodowi nie ufają, tak liberałowie bezwarunkowo go uwielbiają. Wada takiego sposobu patrzenia na rzeczywistość polega na tym, że uniemożliwia ono jakąkolwiek krytykę unijnych organów, albo choćby próbę podjęcia na ich temat konstruktywne rozmowy. Niedawno mieliśmy bardzo dobrą okazję, by się o tym przekonać. Profesorowie Tomasz Grosse (Uniwersytet Warszawski) i Zbigniew Krysiak (SGH) opublikowali bowiem raport zatytułowany „Saldo transferów finansowych między Unią Europejską a Polską”. Nie jestem ekonomistą, więc na temat clue raportu się nie wypowiem, szczególnie że – jak czytamy w mediach – budzi on zastrzeżenia. Trzeba jednak przyznać, że jedną konkluzję przedstawili trafną. „W mniejszym stopniu budowano (w Polsce lat przełomu – red.) własny potencjał ekonomiczny, czyli np. siłę konkurencyjną krajowych przedsiębiorstw, a transformację oparto głównie na prywatyzacji wielu sektorów gospodarczych i modernizacji dokonywanej przez korporacje zachodnie”. – mówił prof. Grosse w rozmowie z Jakubem A. Maciejewskim na łamach „Sieci”.
Niewątpliwie jest to słuszna diagnoza, tłumacząca dzisiejsze położenie naszej gospodarki. Tyle tylko, że dla części liberałów nawet takie stwierdzenie jest pójściem za daleko, nawoływaniem do Polexitu i graniem do bramki Jarosława Kaczyńskiego. Tworzy się więc fałszywa i populistyczna dychotomia: albo bezgranicznie kochasz Unię, albo chcesz Polexitu. Nie ma nic pomiędzy – żadnej debaty, choćby i najsłuszniejszej, z najszczerszymi intencjami poprawy działania Wspólnoty. Ten stan rzeczy wynika po części rzecz jasna z pisowskiej szarży – bez niej bowiem byłby przynajmniej cień szansy na obiecywaną przez opozycję i sympatyzujących z nią komentatorów „normalną debatę”, która to ma nastąpić, ale dopiero po odsunięciu PiS-u od władzy. Gdy jednak rządzi Kaczyński – zdają się myśleć środowiska antypisowskie – trzeba zwierać szeregi i straszyć faszyzmem i neobolszewizmem, licząc przy okazji, że wychwalana Unia pomoże w zmianie zawiadowców tego kraju. O tym, że to droga donikąd, przekonaliśmy się już wielokrotnie.
Wyzwania niedalekiej przyszłości i… Polexit?
Kierunek ten jest zły, jednak nie tylko z tego powodu. Wspólnota świata zachodniego bowiem staje przed niezwykle trudnym zadaniem. Nie będzie chyba przesadą, jeśli napiszę, że największą od dekad. Chodzi oczywiście o transformację energetyczną, która kraje członkowskie ma uczynić neutralnymi klimatycznie. Tzw. Green Deal wymagać będzie nie tylko współpracy wewnątrz struktur unijnych, ale także przekonania obywateli, że czasowe wyrzeczenia mają wyższy, słuszny cel.
I tu nie ma innej rady – potrzeba skutecznej narracji. Czy opozycja, ze swoją bezrefleksyjną prounijnością i wyższościowym tonem wobec każdego inaczej myślącego w tych sprawach, ma takową? Nie sądzę. Problem pogłębia się, gdy odkryjemy, że ma ją… prawica. Gdyby przyjrzeć się uważnie publicystyce takich ludzi jak Rafał Ziemkiewicz, dojdziemy do wniosku, że jest to pewna oferta interpretacji świata – poprzez „ideologiczne” projekty, jak wspomniany Zielony Ład, „eurokraci” chcą nam definitywnie zabrać obiecywany dobrobyt. Ziemkiewicz wykorzystuje zatem politykę klimatyczną do atakowania Unii. Czym odpowiada strona przeciwna? Nawołuje do – cytując prezydenta Wałęsę – zbicia termometru, wówczas „nie będzie gorączki”. Szkopuł w tym, że gorączka będzie, a więc należy zastanowić się, jak ją nazwać i wytłumaczyć. To rzecz kluczowa, jeśli nie chcemy, by nastroje społeczne się zmieniły, a wykluczone to nie jest, gdyż przez wiele lat obecności w UE wmawiano społeczeństwu, że najważniejszym benefitem płynącym z akcesji są pieniądze. Co, więc jeśli Zielony Ład i potencjalne przeobrażenie się Polski w płatnika netto odwróci trendy i ludzie stwierdzą, że skoro bilans finansowy jest „na minus”, to czas naszej obecności w Unii dobiega końca? Populistyczni politycy – z ziobrystami na czele – tylko na to czekają. Czas więc, droga opozycjo, pomyśleć o alternatywnej prounijnej narracji, która nie będzie ślepa na problemy i nie pozwoli twardej prawicy na przejęcie rządu dusz. Bo wtedy może nas czekać prawdziwy Polexit.
O autorze
Licealista. W przyszłości marzy o pracy dziennikarza. Pisze również do "Gazety Młodych", lokalnego dodatku do "Gazety Wyborczej". Wstaje codziennie o szóstej rano. Nawet jak nie musi. Czyta gazety. Wyczulony na punkcie homofobii i antysemityzmu.