Przejdź do treści

Napięcia na wschodzie

O prawie zapomnianym konflikcie na wschodzie Ukrainy niedawno przypomniały nam media przez prawie cały kwiecień pokazując, że jest wciąż żywy, a sytuacja jest na drodze do poważnej eskalacji (nawet wojny). Prezentowano nam zdjęcia rosyjskich wojsk, głównie czołgów, ostentacyjnie zmierzających nad ukraińską granicę. W środkach masowego przekazu przebijały się również informacje o łamaniu rozejmu i śmierci kilku ukraińskich żołnierzy. Jednakże nasilenie się incydentów naruszających mińskie porozumienia można było zaobserwować już od początku tego roku, co nie tylko utwierdziło powszechne przekonanie o słabości ugód, ale również zwiastowało nowo zaplanowaną akcję militarno-dyplomatyczną. Drugim sygnałem, który wskazywałby na możliwą eskalację konfliktu na Ukrainie było postępujące zaostrzenie retoryki pomiędzy zantagonizowanymi państwami. Usilne poszukiwanie przez media wojny i sensacji skończyło się wraz z końcem kwietnia, kiedy ogłoszono wycofanie wojsk rosyjskich z Zachodniego i Południowego Okręgu Wojskowego Federacji Rosyjskiej. Wojna trwa już 8. rok i z powodu ostatnich wydarzeń warto byłoby sobie zadać dwa pytania. Dlaczego akurat teraz miałoby dojść do agresywnego rozwiązania tego sporu? A skoro już się tak nie stało, to o co chodziło w całym zamieszaniu i komu na tym wszystkim zależało?

Przeszłość

Od zawsze rusińska/ukraińska państwowość była położona pomiędzy dwoma oddziałowującymi na nie ośrodkami siły – wschodnim i zachodnim – od których potęgi lub słabości, niechęci lub dobrej woli, w głównej mierze zależało istnienie kraju nad Dniestrem. O ile na zachodzie przez większość czasu była to Rzeczpospolita (w okresie istnienia kozackiej Hetmańszczyzny i w dwudziestoleciu międzywojennym) albo państwo niemieckie (podczas obu wojen światowych), to na wschodzie zawsze była to jakaś forma państwa rosyjskiego. Warto zauważyć, że oddziaływanie dwóch wielkich kręgów kulturowych – europejskiego łacińskiego oraz ruskiego prawosławnego – wykształciło dwie różne świadomości kulturowe, które po dziś dzień dzielą naród ukraiński na dwie zbiorowości ciążące ku swym macierzom cywilizacyjnym. Dla Moskwy od czasów głoszenia i realizacji idei jednoczenia wszystkich ziem ruskich istnienie niepodległej kozaczyzny nie leżało w dobrze rozumianym interesie samodzierżców Wszechrusi. Również dla bolszewików, z początku maskujących swe zamiary pustymi deklaracjami o wolności wszystkich narodów byłego Imperium Rosyjskiego, istnienie niezależnych republik od Bałtyku po Morze Czarne było przeszkodą na drodze do wyeksportowania komunizmu na cały świat. Dodatkowo utrata rolniczej Ukrainy wraz z jej donieckim przemysłem wydobywczym byłaby ciosem dla gospodarki Sowietów. Po 1991 r. dla Rosji Władimira Putina głosi chęć powrotu do ambicji imperialnych, które wyrażają się w próbie zjednoczenia obszaru postsowieckiego albo przynajmniej w odzyskaniu w nim znaczących wpływów. Z tych powodów wizja stabilnej, prozachodniej lub niezależnej Ukrainy jest dla Kremla nie do przyjęcia.

Przez pierwszych 10 lat po rozpadzie ZSRR u zachodniego sąsiada Rosji nie dochodziło do gwałtownych przemian, bo u władzy byli politycy postkomunistyczni (oficjalnie nazywający siebie socjaldemokratami), którzy nie byli wrogo nastawieni wobec Moskwy. Pierwszym dużym przełomem, który stał się impulsem do zmiany orientacji w polityce zagranicznej Ukrainy była tzw. „pomarańczowa rewolucja”. W 2004 r. wybuchła fala ogólnonarodowych protestów, które były wyrazem sprzeciwu wobec sfałszowania wyników II tury wyborów prezydenckich na korzyść Wiktora Janukowycza z prorosyjskiej Partii Regionów. Protestujący (w większości zwolennicy prozachodniego kandydata Wiktora Juszczenki) otrzymali liczne wsparcie zagraniczne, w tym szczególnie ze strony Polski. Przy tak dużych wątpliwościach i sprzeciwie wobec wyniku, Sąd Najwyższy Ukrainy zadecydował o powtórzeniu II tury wyborów prezydenckich, co miało miejsce 26 grudnia 2004 r. Tym razem zwycięzcą został Wiktor Juszczenko, którego pięcioletnia prezydentura oznaczała zmianę kursu w polityce zagranicznej. W trakcie prezydentury Juszczenki jego popularność spadła i próba jego reelekcji w 2010 r. nie powiodła się. Wybory wygrał kandydat Partii Regionów Wiktor Janukowycz, który tym razem już bez większych problemów został prezydentem Ukrainy. Jego wybór oznaczał realizację interesu Rosji w polityce wewnętrznej i zagranicznej.

Jak się miało okazać, zbyt mocne zorientowanie Janukowycza na wschód, zadecydowało o przedwczesnym końcu jego kadencji. W listopadzie 2013 r. Wiktor Janukowycz zdecydował się nie podpisywać umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską, co dla większości mieszkańców Ukrainy Zachodniej było nieakceptowalne i drugi raz na przestrzeni kilku lat postanowili zamanifestować swój sprzeciw. Tym razem centrum i symbolem protestów stał się plac Niepodległości w Kijowie. W przeciwieństwie do „pomarańczowej rewolucji” protesty tzw. „Euromajdanu” nie obeszły się bez rozlewu krwi. Przez trzy miesiące „eurorewolucji” z rąk Berkutu (specjalny oddział ukraińskiej milicji) zginęło ponad 100 osób i ponad 2000 zostało rannych. Społeczne niezadowolenie, a przede wszystkim rozmiary protestów zmusiły premiera Azarowa do ustąpienia ze stanowiska, a prezydenta Janukowycza do ucieczki z Ukrainy do Rosji. Ten ostatni uznał odsunięcie go od władzy za nielegalne i w liście datowany na 1 marca zwrócił się z apelem do prezydenta Federacji Rosyjskiej Władimira Putina o interwencję wojsk rosyjskich na Ukrainie w celu „przywrócenia praworządności, spokoju, porządku i stabilizacji”. Dziś już nikt prawie nie pamięta o tym niewielkim geście, wiarygodność dokumentu jest poddawana w wątpliwość, ale nie da się ukryć, że list stał się pretekstem do działań, których skutki nasz wschodni sąsiad odczuwa do dziś.

Rosyjski separatyzm i jego następstwa

Podczas gdy w Kijowie na placu Niepodległości Ukraińcy ścierali się z policją i obalali rządy Janukowycza, na wschodzie kraju do głosu doszli separatyści (w głównej mierze obywatele rosyjskojęzyczni) żądający ogłoszenia niepodległości albo wprost przyłączenia do Federacji Rosyjskiej. Swoją reakcję na wydarzenia Euromajdanu protestujący uzasadniali obawami przed nacjonalistycznym (czasami padało określenie „faszystowskim/banderowskim”), niekonstytucyjnym rządem, który nie będzie szanował praw rosyjskiej mniejszości. Jako pierwsi swoje rosyjskie sympatie zamanifestowali mieszkańcy Krymu. Z budynków urzędów państwowych zdejmowano ukraińskie flagi i wieszano rosyjskie. Na te wydarzenia Rosja nie pozostała obojętna. Stacjonująca w Sewastopolu na podstawie ukraińsko-rosyjskich umów rosyjska Flota Czarnomorska została postawiona w stan podwyższonej gotowości bojowej. W nocy z 26 na 27 lutego na Krymie zaczęli pojawiać się rosyjscy żołnierze bez dystynkcji (tzw. „zielone ludziki”), rzekomo przedstawiciele lokalnych samoobron. Zajęli oni budynki rządu i parlamentu Autonomicznej Republiki Krymu, po to, żeby dopilnować wyboru lidera partii Rosyjska Jedność, Sergieja Aksionowa, na premiera. Rada Najwyższa Republiki Autonomicznej Krymu wyznaczyła również datę referendum (16.03.2014), a 11 marca przyjęła deklarację niepodległości, co ciekawe powołując się m.in. na precedens Kosowa. 18 marca 2014 r. na mocy podpisanego na Kremlu traktatu, Krym stał się częścią Federacji Rosyjskiej.

Scenariusz krymski starano się odtworzyć we wschodnich i południowych okręgach Ukrainy. Pod koniec lutego 2014 r. zwolennicy federalizacji Ukrainy albo połączenia z Rosją wyszli na ulice pod pretekstem ochrony konstytucyjnego porządku w Doniecku, Charkowie, Ługańsku, Dniepropietrowsku, Odessie i Mikołajewie. Doszło do podobnych incydentów, co na Krymie, tzn. ściąganiu ukraińskich flag i wywieszaniu w ich miejsce flag rosyjskich. Protestujący w największych miastach przypuścili próby zajęcia budynków regionalnych administracji. Ruch separatystyczny nasilił się w kwietniu. Od tego czasu można mówić już o rewolcie samozwańczych milicji ludowych, które siłą zajęły siedziby lokalnych władz i samowolnie proklamowały nowe władze w regionach. Żeby ulegitymizować swoją władzę, Doniecka Republika Ludowa i Ługańska Republika Ludowa przeprowadziły referenda w sprawie własnej suwerenności i 12 maja 2014 r. ogłosiły niepodległość. Podobnie jak w wypadku przejęcia władzy na Krymie w separatystycznych republikach również pojawiły się „zielone ludziki”, które pomogły zdobyć władzę separatystom. Znamienne jest to, że we władzach DRL i ŁRL znajdowały się i w dalszym ciągu znajdują się osoby powiązane z rosyjskim wywiadem wojskowym GRU i cywilnym FSB.

Odpowiedzią nowych władz w Kijowie było ogłoszenie obu samozwańczych republik organizacjami terrorystycznymi, przeciw którym rozpoczęto operację antyterrorystyczną (ATO). Starcia, których symbolem stały się walki o lotnisko im. Siergieja Prokofiewa w Doniecku, nie skończyły się praktycznie do dziś. We wrześniu 2014 r. i w lutym 2015 r. podjęto dwie próby pokojowego rozwiązania konfliktu znane jako Mińsk I i Mińsk II. Owocem rozmów prowadzonych pomiędzy Rosją, Ukrainą, OBWE, Francją i Niemcami była lista postulatów, które niestety tylko ładnie wyglądały jako tekst protokołów. Do najważniejszych należały: natychmiastowe dwustronne zawieszenie broni, wdrożenie decentralizacji władzy na Ukrainie, nadanie OBWE roli obserwatora przestrzegania zawieszenia broni, poprawienie sytuacji humanitarnej na terenie konfliktu, wycofanie oddziałów najemnych oraz nielegalnego sprzętu wojskowego, czy obietnica odbudowy zniszczonego Donbasu. Porozumienia mińskie są dobrą ilustracją powiedzenia „papier wszystko przyjmie”. Do dziś żaden z postulatów nie został w pełni zrealizowany. De iure od 15 lutego 2015 r. do dziś w Donbasie obowiązuje rozejm, a jak jest de facto, wszyscy wiemy. Od kilku lat mogliśmy słyszeć wzmianki o mniejszych lub większych naruszeniach tego kruchego rozejmu. Obie strony nawzajem się ostrzeliwują, zastrzegając się przy tym, że wycofują artylerię zgodnie z ustaleniami porozumień mińskich. Aktywni są również snajperzy. Jeszcze do niedawna prawdziwym opisem sytuacji mógłby być sparafrazowany tytuł powieści Remarque’a „Na wschodzie bez zmian”, ale rok 2021 przyniósł pierwszy zauważalny przełom od kilku lat.

Wzrost napięć na linii Kijów-Moskwa

Pomimo tego, że ostatnie doniesienia medialne o groźbie uderzenia Rosji na Ukrainę mogły wydawać się nagłe i zaskakujące, to ideologiczne podłoże do obecnych działań było już szykowane od kilku miesięcy. Rosyjskie media od jakiegoś czasu prowadzą narrację, w której to Kijów jest agresorem i zamierza siłowo rozwiązać sprawę separatystycznych republik. Dodatkowo żeby zdezawuować stronę ukraińską i jej argumenty w rosyjskiej prasie padały określenia o awanturnictwie prezydenta Zełenskiego. Jedyną siłą mogącą stawić czoła ukraińskiej agresji ma być Rosja – obrończyni uciśnionych, która uratuje mieszkańców Donbasu. Ta kampania (dez)informacyjna najprawdopodobniej jest odpowiedzią na działania prezydenta Zełenskiego. Na początku swojej kadencji wykazywał koncyliacyjny ton w sprawie rozwiązania sporu na wschodzie. Jednakże chcąc pokazać, że zależy mu na zakończeniu konfliktu od pewnego czasu zaczął stawiać na bardziej stanowcze kroki, jak np. nałożenie sankcji na jednego z liderów prorosyjskiej partii Opozycyjna Platforma – Za Życie Wiktora Medwedczuka oraz jego aktywów medialnych. Władze ukraińskie mogły być zachęcone do przedsięwzięcia odważniejszych kroków z powodu zamieszania związanego z Aleksiejem Nawalnym. Być może liczyły, że zachód również wykaże taki sam poziom zaangażowania i w końcu impas w Donbasie zostanie przełamany.

Kwietniowa odpowiedź Moskwy na politykę asertywności ze strony Kijowa nie jest przypadkowa. Rosyjscy dysydenci znani są z tego, że wierzą nie w siłę argumentów, a w argumenty siły. Ostatnia akcja koncentracji sił przy granicy z Ukrainą miała na celu wywołanie wrażenia wiszącego nad regionem widma wojny. Najlepszy dowodem na to są zdjęcia jadącego koleją ciężkiego sprzętu wojskowego, który przemieszczał się w biały dzień i to jeszcze nieregulaminowo, ponieważ nie był przykryty odpowiednimi plandekami. Transport wielokrotnie był nagrywany przez postronnych ludzi, operacja nie była tajna, straciła ewentualny element zaskoczenia. Postępując w ten sposób Kreml koniecznie chciał zamanifestować swoją siłę. Groźba ma wywrzeć presję na zachodzie, który nie chce doprowadzić do nadmiernej eskalacji i postara się albo odpowiednio wpłynąć na rząd w Kijowie, albo dojdzie do porozumienia nad głowami Ukraińców. Gdyby jednak zachód się nie przestraszył Rosjanie mogą przedsięwziąć bardziej stanowcze kroki, jak uznanie niepodległości separatystycznych republik czy próba dokonania jakiejś prowokacji dającej pretekst do dalszych, poważniejszych działań militarnych. Po ogłoszonym pod koniec kwietnia wycofaniu wojsk do następnej próby zaognienia konfliktu może dojść podczas letnich ćwiczeń „Zapad-2021”.

(Nie)zawodni sojusznicy

W tle tych wydarzeń jest jeszcze sprawa gazociągu Nord Stream 2. Po amerykańskich sankcjach na Rosję, Moskwa może chcieć próbować skończyć tę inwestycję wywierając presję na Ukrainie właśnie. Wtedy drugi beneficjent Nord Stream, czyli Niemcy mogą starać się wprowadzić narracje, że tylko gdy umożliwimy ukończenie rurociągu to Rosja odpuści Ukraińcom. Już mogliśmy usłyszeć wypowiedzi kanclerz Merkel, która zapewniała, że „gaz z NS2 nie jest gorszy” i nie sądzi, że „gazociąg NS2 uzależni Niemcy od Rosji”. Trzeba również pamiętać, że gospodarka RFN, podobnie jak druga siła gospodarcza UE, czyli Francja, bezsprzecznie traci na sankcjach nałożonych na Federację Rosyjską, dlatego ugodowy ton może być silnie motywowany względami ekonomicznymi. W interesie państw zachodnich leży jak najszybsze zakończenie konfliktu. Francuscy i niemieccy realiści wiedzą, że wygrana Ukrainy jest raczej niemożliwa. Świadomie, bądź też nie, przyjmują rosyjską optykę sporu o czym chociażby świadczy wspólne francusko-niemieckie oświadczenie z 3 kwietnia, w którym obie strony sporu zostały wezwane do powściągliwości i dążenia do deeskalacji. Szkoda tylko, że zapomniano kto w tej wojnie jest agresorem i okupantem…

Ukraińcy zauważyli, że tracą swoich negocjacyjnych sojuszników, więc zaczęli szukać nowych. Władze w Kijowie zdają się coraz częściej spoglądać poza Europę. Stany Zjednoczone wydają się być naturalnym alternatywnym wyborem dla państw zachodu z racji sprzecznych interesów z Rosją. Jednakże zagrywanie karty amerykańskiej przez prezydenta Zełenskiego nie zawsze musi gwarantować przewagę, czego przykładem mogą być ostatnie wydarzenia graniczne. Oprócz wymiaru propagandowego były one elementem gry politycznej pomiędzy Kremlem i nową administracją w Waszyngtonie. Moskwa mówiąc „sprawdzam” chciała się przekonać na ile może sobie pozwolić za kadencji Joe Bidena. Tym razem amerykańska reakcja była prawidłowa. Jednakże Ukraina nie ma pewności, czy obecnie coraz bardziej skupieni na Chinach sojusznicy zza wielkiej wody następnym razem również zareagują tak samo szybko i stanowczo.

W ostatnim czasie drugim ważnym, choć dla większości nieoczywistym sojusznikiem Ukrainy została Turcja. Władze w Stambule znane są z tego, że dbają o swoje interesy kierując się przy tym czystym Realpolitik. Turcja podczas ostatniego kryzysu zadeklarowała, że wspiera integralność terytorialną Ukrainy i podkreśliła, że nie uznaje aneksji Krymu. Ponadto Turcy sprzedali Ukraińcom drony bojowe oraz zadeklarowali chęć przyszłej wojskowej współpracy technologicznej, która miałaby być oparta na współdzieleniu i rozwijaniu technologii produkcji dronów. Jak już wspomniałem działania Ankary nie są spowodowane chęcią bezinteresownej pomocy. Tureckie działania mają na celu zbudowanie tureckiej strefy wpływów w obrębie Morza Czarnego. Istnieje także możliwość, że zaskakująca pomocność Turcji może być taktyką Moskwy chcącej zdezawuować Ukrainę w oczach zachodu, jako sojusznika antyzachodniego Erdogana.

Perspektywy

Niestety, ale cele obydwu stron konfliktu są całkowicie sprzeczne i raczej nie do pogodzenia. Kompromisowy wariant rozwiązania tego sporu nie istnieje, ponieważ przedmiotem wojny jest przede wszystkim integralność terytorialna Ukrainy. Obie strony konfliktu definiują się właśnie poprzez podejście do tej kwestii. Konflikt w Donbasie jest grą o sumie zerowej. Jeśli jedna strona coś wygra druga musi to przegrać i innej opcji nie ma.

Już od kilku lat nie dochodzi do znaczących postępów żadnej ze stron konfliktu. Linia frontu nie przesunęła się istotnie, bo walki ograniczają się do wzajemnych ostrzałów swoich pozycji. Upływający czas działa na niekorzyść obu stron, ponieważ cementuje nieodwracalne podziały minimalizując ewentualne „ryzyko” wprowadzenia jakichkolwiek skutecznych rozwiązań. Do najbardziej realnych scenariuszy dla Donbasu należy kontynuacja wojny na wyczerpanie. Utrzymanie statusu quo jeśli chodzi o podziały może również doprowadzić do wygaszenia działań wojennych i przekształceniu Donbasu w większy odpowiednik Naddniestrza.

Szanse na rosyjską interwencję na Ukrainie raczej maleją z każdym rokiem trwania konfliktu. Ukraina coraz bardziej zbliża się do UE oraz NATO, a jak wiadomo z członkostwem w tych organizacjach wiążą się niepodważalne gwarancje bezpieczeństwa. Kreml musi również brać pod uwagę, że nie ma i nie będzie miał do czynienia z przeciwnikiem na poziomie Gruzji, co także komplikuje sprawę i zwiększa ryzyko niepowodzenia  takiego przedsięwzięcia. Owszem Rosja może testować w najbliższych latach na ile może sobie pozwolić względem zachodniego sąsiada, by jeszcze ewentualnie przed umocnieniem pozycji Ukrainy na arenie międzynarodowej powtórzyć „manewr krymski” i spróbować zająć rosyjskojęzyczne obwody na wschodzie. Nasuwa się pytanie, czy w świetle ostatnich wydarzeń do takiej próby mogłoby dojść jeszcze w tym roku?

Bartłomiej Więch – Młodzieżowe Forum Geopolityki

O autorze

Jesteśmy grupą licealistów poszerzających wśród młodzieży wiedzę z zakresu polityki międzynarodowej. Publikujemy w internecie nasze analizy i artykuły oraz organizujemy wywiady z ekspertami w dziedzinie.