„W tym pokoju jest kilkadziesiąt ludzi i każdy oczekuje ode mnie, że będę kimś innym” – skarży się na swój los w jednej ze scen filmu Bob Dylan, grany przez Timothe Chalameta, jak zwykle ze smętną miną i w ciemnych okularach. Szukanie własnej tożsamości, zwłaszcza muzycznej i artystycznej, to ewidentnie jeden z głównych tematów i motywów tego fillmu. Na ile jednak możemy poznać dzięki temu samego Dylana? Czy w ogóle taki jest cel reżysera Jamesa Mangolda?
Umówmy się: filmy biograficzne to niełatwa sztuka. W Hollywood testowano już różne podejścia – raz prezentując widzom solidną przebieżkę po całym życiu i twórczości bohaterów, innym razem kreśląc markerem po konkretnym wycinku życiorysu. Na pierwszy rodzaj opowiadania o postaci zdecydowali się np. twórcy produkcji „Bohemian Rhapsody” o zespole Queen, który – chociaż zgarnął trochę nagród, w tym kilka Oscarów – u wielu widzów i krytyków pozostawił dość spory niedosyt, a przy tym spotkał się z całą listą zarzutów odnośnie chaotycznej struktury, koślawej fabuły i postaci sklejanych na ślinę. Podobnie było w przypadku „Elvisa”, filmu o legendzie R&B Elvisie Presleyu. Reżyser Baz Luhrmann, jak przy każdej innej okazji, nie odmówił sobie obsypania historii muzyka garścią cekinów oraz masywną porcją blichtru i przepychu, bardziej jednak streszczając dokonania i karierę Elvisa, aniżeli przykładając do nich lupę.
Przy takim podziale „Kompletnie nieznany” stoi raczej po drugiej stronie barykady, bo zamiast kilkudziesięciu lat, twórcy proponują nam spacer po zaledwie czterech wiosnach Boba Dylana. Przy tym James Mangold dosyć jasno wyznacza priorytety przedstawianej opowieści i przybliża nam tyleż Dylana jako człowieka, co przede wszystkim, jako muzyka i artystę. Nawet jeśli ze sceny, knajp i barów przenosimy się na chwilę za kulisy, zawsze gdzieś w tle jest to, co płynie głównemu bohaterowi w żyłach zamiast krwi: słowa, nuty i refleksja. A, no i jeszcze gitara.
Zacznij od Guthriego
Nowy Jork, początek lat sześćdziesiątych XX w. Miasto tętni energią dynamicznie ewoluującej i zmieniającej się sceny muzycznej, zaś całe Stany nabierają zupełnie nowego kształtu pod wpływem burzliwych przemian kulturowych i społecznych.
W całym tym rozgardiaszu i chaosie młody Dylan czuje się jak ryba w wodzie, dostrzegając swoją szansę na dołożenie cegiełki do budowy zupełnie nowego rodzaju muzyki, która koniec końców porwie za sobą miliony ludzi. Najpierw jednak potrzebuje inspiracji. W tym celu już na początku filmu decyduje się odwiedzić swojego idola Woody’ego Guthriego – najbardziej obfite źródło muzycznych wyobrażeń i koncepcji: stylistycznych, treściowych, literackich czy emocjonalnych.
W tym właśnie momencie Mangold częstuje nas pierwszą łyżką słodko-gorzkich składników, z których przyrządził „Kompletnie nieznanego”. Docierając w końcu na miejsce, czyli do szpitala, Bob Dylan widzi, jak artysta, który przez lata projektował jego uczucia, światopogląd i wrażliwość, a także kładł podwaliny pod rozwój muzyki folkowej czy country, leży teraz bezradny i jakby nieobecny, boleśnie mierząc się z własną chorobą (rzadką i trudną do zdiagnozowania w tamtych czasach pląsawicą Huntingtona). Ten obraz stanowi wyrazisty i błyskotliwy punkt wyjścia do opowieści o swego rodzaju symbolicznym przekazaniu pałeczki. Słuchając utworu, który Dylan skomponował specjalnie dla Guthriego, oddając mu tym samym hołd, schorowany muzyk samym spojrzeniem daje znać widzom oraz siedzącemu obok Pete’owi Seegerowi (w tej roli Edward Norton): patrzcie, to on zajmie się schedą, którą tu po sobie pozostawię!
Seeger zaś – inna legenda folku czy aktywizmu, pionier protest songu – błyskawicznie orientuje się, jaką perełkę los wrzucił mu wprost do rąk i momentalnie daje Dylanowi przestrzeń, by ze swoją niepozorną harmonijką, kaszkietem i gitarą wtłoczył w Nowy Jork jeszcze więcej artystycznego polotu i fantazji.
American Dream
Nie mam zamiaru streszczać wam filmu, nie po to zresztą pisze się recenzje – więc w tym miejscu poprzestanę, jeśli chodzi o dokładną analizę fabuły i kolejnych scen. Myślę jednak, że tyle wystarczy, aby zrozumieć, z jakiego miejsca startował Dylan i o jakim zjawisku chce opowiedzieć widzom reżyser. Bo, w mojej opinii, Dylan-człowiek z założenia został przez Mangolda odłożony na margines, jego relacje romantyczne, intymne i prywatne to w zasadzie szkic pełnoprawnych wątków. A czy dowiadujemy się z nich czegoś konkretnego o postaci? Nieszczególnie. Dlatego dużo bardziej fascynujące jest obserwowanie, z jak niewidocznym z początku rozmachem Dylan swoją muzyką odkrywa przed amerykańską publiką nieznane dotąd horyzonty, ile młodzieńczej werwy, pomysłu i pewności siebie jest w nim na scenie (poza nią, przynajmniej na ekranie, dużo mniej).
Jego znajomość z Seegerem to klasyczna sytuacja win-win (przynajmniej do pewnego momentu). Za jednym zamachem folk i country zyskują kierowcę, który może wysłać ich bolid w sam centrum mainstreamu, sam Dylan zaś szybko trafia w gusta różnorakich menedżerów, agentów i wytwórni. Choć początkowo zmuszony jest do asekuranckiego nagrywania coverów, z czasem udowadnia, że prawdziwa żyła złota kryje się w tym, co napisze i skomponuje samodzielnie.
Tutaj też dostajemy w filmie najdojrzalsze owoce. Twórcy chwytają nas za rękę i po prostu zaczynają prowadzić po wartkim życiu nowojorskiej bohemy, po festiwalach, koncertach, nawiązywanych przez Dylana znajomościach (przeważnie niechętnie i z przymusu, ale nie zawsze) czy wizytach w studiu. Muzyka w filmie Mangolda w pewnym momencie staje się jedną z postaci. Po seansie wiemy o niej zdecydowanie więcej, niż o głównym bohaterze, co z jednej strony może stanowić zarzut, a z drugiej jednak – świadczy o pieczołowitości i wyczuciu, z jaką reżyser przyjrzał się twórczości Dylana i jego wpływowi na światową kulturę.
Moment przejścia z niszy do głównego nurtu to również czas, kiedy w zorganizowanym, spójnym i hermetycznym dotąd środowisku zaczyna iskrzyć. Pojawiają się pierwsze konflikty, niesnaski, nieporozumienia co do wizji rozwoju folku i country. Apogeum napięcia obserwujemy podczas wieńczącego film festiwalu w Newport. To z pewnością udany finisz tej zarazem czteroletniej i nieco ponad dwugodzinnej podróży z Dylanem – nieprzewidywalny, dobrze sfilmowany, burzliwy i przede wszystkim absolutnie przełomowy dla dalszej kariery bohaterów „Kompletnie nieznanego”. A przy tym trzeźwo przypominający, że innowacje w postaci instrumentów elektrycznych, przygotowane na tę okazję przez Dylana i tak istotne w jego późniejszej dyskografii (przykład: krążek „Highway 61 Revisited”), cóż – nie wszystkim przypadły wówczas do gustu.
Koloryt ukryty
Żeby zrekompensować ograniczoną atrakcyjność poza scenicznego życia Dylana, twórcy zapoznają nas przy okazji z całą masą barwnych osobowości. W filmie pojawiają się m.in. Joan Baez, Johnny Cash czy Al Kooper. Pewną przeciwwagą jest dla nich wszystkich Sylvie Russo (Elle Fanning) – fikcyjna bohaterka napisana na wzór jednej z byłych partnerek Dylana. Wkraczając w wesołe miasteczko artystów, Russo czuje się zagubiona i w pewnym momencie całkowicie niepotrzebna, przygarnięta przez Boba jak zabawka ze sklepowej witryny. W jej emocjach i reakcjach odbija się tym samym zarys osobowości Dylana – egoista, egocentryk, samolub, wolny ptak. To z pewnością dość uproszczony opis jego charakteru, niemniej trudno poznać go w tym filmie z innej strony.
Niejednoznaczna pod tym względem do oceny jawi się rola Timothe Chalameta. Z jednej strony ten cholernie uzdolniony aktor manierycznie zdaje się naśladować znany już z jego filmografii szablon postaci – dużo w nim melancholii, chłopięcej niedojrzałości w relacjach, a przy tym niepodrabialnego uroku i magii. Z drugiej jednak: głaszcząc struny gitary, dmuchając w harmonijkę i wykonując utwory odgrywanej postaci, Chalamet po prostu rozkazuje skupić na sobie uwagę. W takim wydaniu widzimy go z kolei po raz pierwszy i trudno uznać, że nie sprostał wyzwaniu lub nie udźwignął ciężaru i nimbu Dylana.
W trakcie spektakularnego przeskoku w buty gwiazdy, Chalamet gra niby cały czas to samo, rzadko kiedy zmieniając mimikę, ton wypowiedzi czy ekspresję. Kolejne odcienie prezentuje jednak dopiero w różnych wykonach “dylanowskiego” repertuaru – to tam twórcy pokazują nam prawdziwą ewolucję, to tam Chalamet serwuje wyborną składankę aktorskich i scenicznych umiejętności i manewrów. Tym samym miałkość i komiksowość do przesady bucowatego w prywatnej odsłonie głównego bohatera nie razi tak bardzo po oczach, być może nawet podsuwa nam morał filmu. Być może powinniśmy zrozumieć, że artysta prawdziwy jest właśnie dla nas, dla publiki, w tekstach, melodiach i nutach, do tego stopnia wypruwając sobie żyły i tracąc rezerwy energii, że kiedy wraca do normalności, pozostaje mu jedynie założyć maskę tajemniczego i zblazowanego pieśniarza.
A może wniosek powinien brzmieć inaczej? Może Dylan jest tak chłodny i mdły w relacjach międzyludzkich, bo – o ile w ogóle powinniśmy szukać uzasadnień dla braku empatii w reputacji i statusie – pod wpływem rosnących wobec niego oczekiwań i kłopotu w odnalezieniu własnego “ja”, po prostu nie radzi sobie z presją? Tym samym na pierwszym miejscu stawia swoje ego, swoje samopoczucie i emocjonalność, raniąc przy tym innych (głównie kobiety, ale też oddanego mu przez długi czas Seegera). Niezależnie od odpowiedzi, ten konflikt wartości i nieoczywisty temperament Chalamet oddał na ekranie naprawdę barwnie.
Nie samym Dylanem człowiek żyje
Wspominałem o planetach krążących wokół Dylana. Rzeczywiście, trochę ich jest, większość pewnie nawet kojarzycie z popkultury. I tak się składa, że i tu casting naprawdę nie zawiódł. Solidnie prezentuje się Edward Norton, bardzo dobrze w roli Baez odnajduje się Monica Barbaro i, choć bez szczególnego błysku, niezła jest też Fanning.
W dodatku w pamięci zostaje nawet trzeci plan: zawadiacki uśmiech i chwiejny krok Johnnego Casha w wydaniu Boyda Holbrooka, wyrazisty Al Kooper Charliego Tahana, krnąbrny i stworzony do robienia biznesów menedżer Boba Albert Grossman w wykonaniu Dana Folgera, czy w końcu dobrze zagrany Guthrie przez Scoota McNairy’ego. To kolorowe tło zdecydowanie nadaje filmowi wigoru, również wtedy, gdy pojawiają się niepotrzebne dłużyzny.
„Kompletnie nieznany” zaskakuje – finalnie nie okazuje się ani arcydziełem, ani totalną klapą. Jego wyjątkowość polega głównie na tym, że mimo niewielu łakomych kąsków w postaci pamiętnych kadrów czy scen, ostatecznie zgrabnie ucieka spod topora sztampy i kliszy i coś jednak w widzu zostawia. Jakiś rodzaj wielokropka, niedopowiedzenia, złożonej obietnicy, sprawiający, że po wyjściu z kina w waszych słuchawkach przynajmniej raz zabrzmi „Like a rolling stone”.
Może tak – po prostu słuchając jego muzyki – kiedyś zrozumiemy, kim tak naprawdę jest skromny bard z Minnesoty.
Fot. nagłówka: Searchlight Pictures
O autorze
Pochodzi z Krakowa, mieszka w Warszawie, studiuje prawo na UW. Interesuje się kinem, polityką i historią, sporo czyta i z zaciekawieniem śledzi wyniki rozgrywek piłkarskiej Ekstraklasy. W wolnych chwilach pisze i publikuje wiersze lub w nieskończoność odtwarza ulubione utwory na Spotify.