Myslovitz to zespół, który napisał solidny kawał historii polskiej muzyki, to niezaprzeczalny fakt. To nie jest jednak pierwsza rzecz, która przychodzi mi na myśl mając w głowie Artura Rojka i spółkę. Tak, wiem – napisałem ją jako pierwszą. Niemniej, Myslovitz to zespół-przyjaciel jednostki, nie kolektywu. To idealny podkład pod nasze troski, chwile uniesienia, żale, niemoc i całą gamę uczuć. Wydaje mi się, że to kreuje jego niebanalność. Śpiewa o wydarzeniach, które przeżyliśmy. O uczuciach, które nam nieraz towarzyszyły. Nie gra pod masę, ale serca niemal każdego i każdej z nas. Nie ma cukierkowej abstrakcji, a cierpienie jest opisane przerażająco realistycznie. W polskiej muzyce to ewenement, bo z reguły takie uczucia są opisywane przez artystów, którzy mają nieco zdeformowany obraz bólu i rozterek, które mogą towarzyszyć zwykłemu człowiekowi. Przekaz jest bardziej bezpośredni. Może brzmi to niebanalnie, jednak w świecie polskiego rocka nieoczywiste. O zespole, jego twórczości i całym przekazie dowiecie się więcej z tego artykułu. Przynajmniej taki jest mój cel.
Być może jestem bardzo nieodpowiednią osobą do opisywania historii, całej twórczości i fenomenu Myslovitz. Nie jestem aż tak wgłębiony w meandry świata muzyki. Nie będzie tu zatem za dużo specjalistycznego słownictwa, wymądrzania się. Bardziej ta ludzka strona, próba wyjaśnienia pewnych socjologicznych zjawisk, które skrystalizowały się wraz ze wzrostem popularności zespołu.
Zaczęło się w Mysłowicach
Jesień, 1991 rok, Młodzieżowy Dom Kultury, Mysłowice. Wchodzimy w lata 90., dopiero co oswajamy się z nową, wolnorynkową, bardziej „amerykańską” i pastelowo-kolorową rzeczywistością. Nie wiemy, że w niewielkim śląskim mieście właśnie powstaje zespół, który będzie niczym powiew świeżego powietrza na polskiej scenie rocka. Dokładniej, rocka alternatywnego. Wówczas trochę kontrowersyjnego.
Myslovitz nie zostaje od razu ochrzczone jako Myslovitz. Zespół nazywa się „Freshmen”. Poniekąd wpasowuje się w klimat okresu transformacji. Wiele rzeczy zaczynaliśmy zapożyczać z Zachodu, także do naszego języka zaczęły wchodzić anglicyzmy. Założycielem zespołu jest Artur Rojek.
Oczywiście, popularność nie przyszła od razu. Trzeba było się wybić. Do tego potrzeba cierpliwości, ciężkiej pracy. Przyszedł rok 1994. Myslovitz kwalifikuje się na festiwal Garaż ’94, organizowany w Częstochowie. Zespół Artura Rojka zajął tam drugie miejsce, które było premiowane nagrodą – sesją nagraniową w studiu muzycznym Radia Łódź.
To jednak nie koniec sukcesów młodego wówczas zespołu. Myslovitz zakwalifikowali się także na Mokotowską Jesień Muzyczną. Tym razem wygrali cały przegląd, choć „lineup” wyglądał naprawdę imponująco. Poza Rojkiem i Powagą, brali w nim udział „The Atmosphere” oraz „Two Face” z Agnieszką Chylińską na wokalu.
Pierwsze koty za płoty
Rok 1995 to kolejny przełom w historii Myslovitz. Chłopaki ze Śląska wydają pierwszą płytę zatytułowaną „Myslovitz”. Ta jednak nie odnosi sukcesu. Sprzedanych zostało ok. 10 tysięcy płyt, co na ówczesne czasy stanowiło raczej kiepski wynik. Przy okazji wydania płyty przyszedł także czas na zmianę nazwy. Zażądał jej wydawca, Paweł Wojciechowski. I tak właśnie zespół Artura Rojka zyskał swoją obecną nazwę.
Po wydaniu płyty „Myslovitz” mówiło się, że zespół Artura Rojka w warunkach polskich się nie przyjmie. I rzeczywiście, bardzo długo tak było. Wydawało się, że znaleźli swoją niszę, pokazali coś unikatowego w polskiej muzyce. Może my, Polacy, nie mieliśmy wówczas jeszcze takiej dojrzałości, by móc zaaprobować tę muzykę. Może nie byliśmy jeszcze gotowi, albo po prostu w tamtych czasach nie potrzebowaliśmy jeszcze głosu Artura Rojka.
Bardzo łatwo pomylić coś unikalnego z nijakim. Bo to co unikalne i nijakie mają zasadniczą cechę wspólną – ciężko podpiąć je pod jakąkolwiek kategorie. Mam wrażenie też, że ocena danego dzieła jest uzależniona temporalnie. Być może piosenki z płyty „Myslovitz” były nijakie w 1995 roku, a 5, 10, 15 lat później wyewoluowały to do skali unikalnych.
Cover Czerwonych Gitar, Peggy Brown i to lżejsze oblicze miłości, czyli płyta Sun Machine
W 1996 roku wychodzi kolejny album – „Sun Machine”. O tyle, o ile „Myslovitz” koncentrował się bardziej na tym uczuciowym aspekcie miłości – lęku przed jej utratą, rozterkach, odejściu i samym uczuciu, o tyle druga płyta opowiada bardziej o fantazjach, sferze bardziej erotycznej. Doskonałe przykłady to „Peggy Brown” czy „Z twarzą Marilyn Monroe”. Pojawiają się tam trochę bardziej punkowe piosenki jak chociażby „Bunt szesnastolatki”. Utwór o tyle wyjątkowy, że wykonywany przez basistę Jacka Kudelskiego, a nie Artura Rojka. Poniekąd wpasowuje się w samą koncepcję płyty. Jest bardzo bezpośredni, bazujący na skrajnych, toksycznych aspektach miłości – tym razem tej nastoletniej, chyba możliwie najbardziej zdeformowanej, przepełnionej skrajnymi emocjami. Gdy spojrzymy na nią z perspektywy czasu, śmiejemy się, ale gdy ma się te -naście lat, miłość rzeczywiście to misz-masz, euforia pomieszana z egzystencjalnym bólem. Utwór wykonywany przez Kudelskiego, w punkowej konwencji doskonale uwypukla każdy z tych aspektów. Do tej całej palety dochodzi także cover „Historii jednej znajomości” Czerwonych Gitar. Tak, tu chodzi o kultową piosenkę rozpoczynającą się słowami:
Morza szum, ptaków śpiew
Złota plaża pośród drzew
Wszystko to w letnie dni
Przypomina Ciebie mi
Przypomina Ciebie mi.
W wykonaniu Myslovitz konwencja całego utworu zmienia się jednak diametralnie. Tutaj Rojek bardziej podkreśla tęsknotę będącą powodem cierpienia, zaś styl Czerwonych Gitar to bardziej nostalgia, luźne wspominki podmiotu lirycznego, który już pogodził się z przeszłością i wspomina ją bardziej z uśmiechem na ustach niż tęsknotą.
Wydaje się, że „Historia jednej znajomości” kompletnie nie pasuje do wysublimowanego stylu Myslovitz, ale wyśpiewana przez Artura Rojka sprawia, że na tekst patrzymy w zupełnie inny sposób. Co więcej, pasuje do konwencji płyty. Historia z wyidealizowaną, wakacyjną miłością. Chyba każdy utwór z „Sun Machine” oparty jest na poetyckim opisie miłosnych ekstremów, fantazji, opartych na dualizmie – coś jest białe albo czarne. Miłość albo śmierć, euforia albo cierpienie, seksualna rozkosz albo jej kompletny brak.
I początek przypomina debiut, czyli jest bardzo przebojowo, gitara miejscami jest trochę brudniejsza („Blue Velvet”), sekcja rytmiczna nie zawodzi. Nie brakuje też odniesień do rocka lat 60. („Z twarzą Marilyn Monroe”, „Jim Best” z zapętlającą się perkusją na końcu czy „Funny Hill”) i słucha się tego z niekłamaną frajdą. Ale panowie nadal szukają czegoś nowego i udaje im się zaskakiwać jak w balladzie „Amfetaminowa siostra”. Na początku bardzo delikatnie gra gitara i bas z perkusją, by pod koniec podostrzyć atmosferę, z delikatną gitarą i wyraźnym basem – możemy przeczytać na stronie https://kinoblog.video.blog w recenzji Radosława Ostrowskiego.
Mimo, że Myslovitz wciąż szuka nowego stylu, by wkupić się w łaski masowego słuchacza, do formacji dołącza Przemysław Myszor, pojawiają się jakieś zmiany – wciąż to nie „Sun Machine” podbija serca publiczności.
Po prostu „Miłość w czasach popkultury”
Rok 1999 roku. Wychodzi absolutne opus magnum, płyta Myslovitz najlepiej przyjęta w społecznym odbiorze. Symbol całego przekazu artystów z Mysłowic. „Miłość w czasach popkultury” zgarnęła złotą i platynową płytę. W 2002 roku sprzedano już ponad 100 tysięcy płyt, utwory z płyty były także nagradzane „Złotymi Fryderykami”.
Płyta ukazuje przeróżne oblicza miłości. W przeciwieństwie do „Sun Machine” przedstawia to uczucie jako coś, co nie zawsze jest czarno-białe. Tu nie ma nic wyidealizowanego. To emocjonalny opis uczucia i okoliczności, w jakich akurat się znajduje. Bolesne zderzenie z rzeczywistością, podkreślenie swojej podmiotowości i niezależności, przepraszanie, wybaczanie.
Oczywiście, sztandarowym kawałkiem z tej płyty jest „Długość dźwięku samotności”. Utwór oczywiście piękny, bo trochę inaczej patrzy na samotność i doskonale łączy ją z poczuciem autonomiczności. Idealna ścieżka dźwiękowa do tych chwil, które spędzamy sami ze sobą.
W „Miłości w czasach popkultury” są jednak dwa utwory, które nie są tak doceniane jak wcześniej opisywany, a wciąż zasługują na uwagę.
„My” kontrastuje z obrazem uczucia przedstawionym w „Sun Machine”. Tam miłość była przedstawiona z tej niedojrzałej perspektywy, przepełnionej chorobliwym pożądaniem, patrzeniem na siebie przez różowe okulary. Utwór „My” pokazuje, że tym najpiękniejszym aspektem miłości jest właśnie to, że idealna nie jest. Opiera się na wybaczaniu i przekonaniu, że błędy, kryzysy to rzecz naturalna, a samo przebaczenie to akt piękny i niezwykle cenny, a przy tym – bardzo niedoceniany.
Z kolei „Dla Ciebie” to z jednej strony niepoprawna idealizacja podsycana niemocą podmiotu lirycznego. Opowiada o pewnej formie uwielbienia, bezgranicznego zapatrzenia się, być może ma w sobie namiastkę tej młodzieńczej, wyidealizowanej miłości.
Dlaczego akurat „Miłość w czasach popkultury” odniosła największy sukces? Być może była nieco prostsza w przekazie niż „Myslovitz”, ale trochę poważniejsza i mniej eksperymentalna niż „Sun Machine”. Jest o miłości, zakochaniu, samotności. Nawet jeżeli z niektórymi sytuacjami, o których śpiewa Rojek trudno się utożsamić, wszystko jest w miarę przystępne, a zarazem piękne. Zresztą dramatyczny, lekki, aksamitny i nieco psychodeliczny głos Artura Rojka doskonale pomaga w zaakcentowaniu głównego przekazu, a także wewnętrznej interpretacji tego, co autor miał na myśli. Wciąż, było to coś nowego na polskiej scenie muzycznej. Trudno znaleźć drugich takich wykonawców jak Myslovitz, bazujących na brytyjskim popie, ale umiejętnie wprowadzających ten gatunek w realia Polski z przełomu wieków. Melancholijny, nostalgiczny charakter utworów także wpasowuje się w rzeczywistość polskiego, wczesnego kapitalizmu. Skrajne dążenie do indywidualnego sukcesu i kompletne zerwanie z przeszłością poniekąd wpakowują ludzi w takie problemy jak samotność. Coraz częściej ludzie chorowali na depresję, wpadali w rozpacz. Miłość także była inaczej postrzegana niż za PRL-u. Być może takie, a nie inne realia bardziej sprzyjały takiej muzyce, jaką tworzyło Myslovitz. Wielkomiejski smutek i nieustanna pogoń za sukcesem niszczyły ludzi. To dosyć luźne spostrzeżenie, czy zgodne z prawdą – nie wiem.
Wiem za to, że album „Miłość w czasach popkultury” przyniosła zespołowi gigantyczną sławę. Pojawiły się bardzo ciekawe kooperacje. Nagrali kolejną wersję piosenki „Kraków”, tym razem z gościnnym udziałem Marka Grechuty. Głos Artura Rojka wzbogacał także produkcje filmowe, chociażby, Jerzego Stuhra. Doskonałe przykłady współpracy niedawno zmarłego artysty z kultowym polskim zespołem to utwory „Polowanie na wielbłąda” z filmu „Duże zwierzę” (2000), czy „Kraina miłości” z filmu „Pogoda na jutro” (2003). W przypadku obu tych utworów mamy do czynienia z doskonale brzmiącym mixem niskiego, wyrazistego, charyzmatycznego wokalu Jerzego Stuhra, z melancholijnym, wysokim głosem Artura Rojka, emanującym lekkim niepokojem.
Współprace w Polsce i za granicą, projekty indywidualne
Swoją drogą, Rojek jest artystą łączącym pokolenia. Znają go urodzeni w przeróżnych czasach i chyba doskonale obrazuje to historia muzycznych kooperacji. Jerzy Stuhr, Marek Grechuta, dziś Dawid Podsiadło czy Taco Hemingway. Każde pokolenie ma swoich scenicznych bohaterów, nie mam zamiaru ich porównywać – gusta zmieniają się w zależności od czasu – niemniej w wyjątkowości głosu Rojka można doszukać się pewnego uniwersalizmu, który bez wątpienia jest istotnym wsparciem przy współpracy z naprawdę szeroką gamą artystów.
Na fali sukcesów zespół Myslovitz ruszył w koncertową trasę zagraniczną, supportowali Iggy’ego Popa.
No tak, trochę podnieśliśmy mu poprzeczkę i musiał się dwa razy bardziej starać [śmiech]. Ale kiedy wyszedł na scenę, publika była jego i nikt już o nas nie pamiętał. Zagraliśmy z nim wiele koncertów. Raz poczuł się trochę oszukany, bo po koncercie odwiedziły nas znajome z Polski, a on stwierdził, że podprowadziliśmy mu groupies z garderoby. [śmiech]. – to fragment wypowiedzi Przemysława Myszora z portalem metro.gazeta.pl.
Muzycy zgromadzeni w Myslovitz także chętnie angażowali się w indywidualne, muzyczne projekty. Jednym z nich było Lenny Valentino założone w 1998 roku. Nie wspominam o tym bez powodu. Oczywiście, album raczej nie odbiega od stylu Myslovitz, ale dobrze kontrastuje z jedną z późniejszych płyt „Korova Milky Bar”. W 2001 roku drugi projekt Artura Rojka wydał album „Uwaga! Jedzie tramwaj”. Tym razem przedstawiający rzeczywistość z tej bardziej dziecięcej, beztroskiej perspektywy. Zwraca uwagę na niezwykłość eksplorowania świata przez dziecko – to czym oczy najmłodszych się zachwycają, cały album przekazuje zarówno w warstwie lirycznej, jak i muzycznej.
Wesoły absolutnie nie jest, nie wpasowuje się to w „rojkowy” klimat. Jest też trochę utworów bardziej „dorosłych”, o miłości, tej raczej utraconej. Nie brakuje trochę eksperymentów, oczywiście klimat Myslovitz jest wciąż utrzymywany, ale mimo wszystko jest w tym coś innego i zarazem cholernie ciekawego. Zachęcam do zapoznania się. Mi, samemu, trudno jest zidentyfikować różnice, ten interpretacyjny próg wejścia nieraz jest ulokowany dla mnie ciut za wysoko.
W „Uwaga! Jedzie tramwaj” rzeczywistość jest trochę beztroska, mimowolnie na pierwszy plan wysuwa się obraz tego świata widziany oczami dziecka, ale nie brakuje też grozy i nieco bardziej dorosłych akcentów. Mam wrażenie, że album pełni funkcję takiej ciszy przed burzą.
Narkotyki, depresja, rozpacz, samobójstwo i tak obca miłość, czyli Korova Milky Bar
Wydanie płyty „Korova Milky Bar” rozpętało burzę. Pojawia się temat narkotyków, prób życia na trzeźwo, które przytłacza uzależnionego. O bólu związany z brakiem zrozumienia w swoim najbliższym otoczeniu, ale można to na spokojnie odnieść do ogółu społeczeństwa. Jest o stracie, samobójstwie, depresji. Przerażająca, przejmująca, prowokująca płacz. Poruszony zostaje wątek problemów rodzinnych. Na jednym albumie kumuluje się masa bardzo ciężkich tematów. Przedstawione są jednak nie za pomocą trudnego do interpretacji języka. Dekodowanie przekazu odbywa się za pomocą doświadczeń człowieka, który w danym momencie słucha danej piosenki. To główne narzędzie interpretacyjne. Kolejna kwestia to subiektywne uczucia towarzyszące przy wysłuchiwaniu płyty. Nie trzeba się wsłuchiwać w tekst, dokonywać wnikliwej analizy, by poczuć, o czym jest ta piosenka, czy jestem w stanie z nią się utożsamić.
Żeby nie było tak depresyjnie (choć w przypadku artykułu o twórczości Myslovitz trochę o to trudno), warto także przytoczyć kilka utworów, które dają nadzieję. Chłopaki z Mysłowic najpierw ukazują nam horror – osoby w jakimś stopniu utożsamiające się z utworami zespołu, choć namiastkę tego horroru przeżyły. Wypuszczają także takie piosenki, które dają nadzieję. Nie gwarantują, że wszystko będzie cudownie. Pokazują, że warto chociaż próbować uciekać przed tym horrorem, który nas goni – w swoim tempie, czasem nawet ślimaczym, ale zawsze warto. Jeśli nie wierzycie, że Myslovitz w swoim repertuarze ma także takie piosenki, polecam „Acidland”, notabene znajdujący się w tym mocno depresyjnym albumie „Korova Milky Bar”. Wydaje mi się, że nie przez przypadek. Do tego jeszcze utwór „Cisza i wiatr”, który emanuje jeszcze pozytywniejszym nastawieniem, uczy radości z drobnostek. Obie piosenki użyto w filmie animowanym „Rodzinka Robinsonów”.
Słowem zakończenia
O Myslovitz można pisać bez końca. W końcu to wiele utworów bardzo nieznanych, wręcz zamaskowanych w odmętach YouTube’a („Kominy, biedronki i czereśnie” albo „Jeż”). Możemy pisać o całym szeregu innych interesujących współprac Artura Rojka, kinematograficznych smaczkach i inspiracji do tworzenia kolejnych utworów. Wskazywać dalsze zakamarki twórczości śląskiego zespołu, czy bawić się w dalsze interpretacje utworów lub zdradzanie pikantnych szczegółów rozpadu Myslovitz, recenzować najnowszą płytę… Możliwości jest sporo. Tu można napisać książkę i to całkiem ciekawą, porywającą, bo w końcu o bardzo nieszablonowym zespole z niebanalną twórczością. Pominąłem kilka bardzo popularnych tytułów jak „Sprzedawcy marzeń” czy „Scenariusz dla moich sąsiadów”… I chyba czas zakończyć tę do niczego nieprowadzącą wyliczankę.
To bardzo luźna interpretacja z punktu widzenia młodego człowieka, z dość skromnym życiowym doświadczeniem, trochę nijakim poziomem muzycznej dojrzałości, przede wszystkim laikiem. Tylko moja perspektywa, którą można poddać pod negację. Interpretacja ma charakter subiektywny.
Myslovitz tworzyło raczej smutną muzykę, ale wspierającą. Bo pokazywało, że życie jest ciężkie. To nie tylko nasze widzimisię. Że ludzie zastanawiają się nad tym jaki ma sens budzenie się, czy powtórne zasypianie, wychodzenie z domu, zarabianie kasy, interakcja z innymi. Oczywiście, opowiada o bardzo trudnych emocjach, ale towarzyszy w nich i w jakimś stopniu wypiera poczucie totalnej alienacji, bo jednak obcujesz z poezją.
To oczywiście też inne tematy, takie jak miłość, postrzegana z różnych perspektyw, erotyka i ta nadzieja, którą zawsze warto mieć. Myslovitz podbiło polską scenę muzyczną, jest zespołem wielopokoleniowym, tworzącym utwory ponadczasowe, które przez swoją oryginalność raczej szybko się nie znudzą.
I cóż tu więcej dodać? Po prostu kochajmy i słuchajmy Myslovitz. Pamiętajcie, żeby się nie poddawać i brać życie jakim jest.
Zdjęcie nagłówka: Strona Myslovitz na Facebooku
O autorze
Piszę o polityce, sporcie, sprawach społecznych, kebabach, młodych ludziach i Polsce moich marzeń. Próbuję być publicystą. Lubię historię, od czasu do czasu coś pogotuję. Moje kibicowskie serce jest podzielone między Lecha Poznań a Liverpool FC. Torunianin z urodzenia, Poznaniak z wyboru.