Przejdź do treści

Róbcie co chcecie Bóg rozpozna swoich

 

„Dla ludzi tych i ich politycznych organów fachem jest czynić spory tak zaciekłymi i brutalnymi, 
i tak niszczącymi dla szacunku szlachetnych ludzi, by uczynić ludzi obdarzonych wrażliwością
i delikatnością myśli obojętnymi, by oni i tacy jak oni mogli bić się o swe samolubne sprawy bez żadnej kontroli.”

Wbrew pozorom autor tych słów nie opisywał politycznej historii III RP, ale Stany Zjednoczone w XIX wieku. Jest to bowiem fragment relacji Karola Dickensa z obrad Izby Reprezentantów USA. Moje myśli jednak nieodmiennie kieruje on ku naszym przedstawicielom narodu i rodzimej scenie partyjnej.

,,Oszalało miasto całe”

 

Mówienie, że w Polsce jest źle i że nie potrafimy się porozumieć to w zasadzie irytujący truizm, który denerwuje, zwłaszcza że im głośniej ktoś do zakopania tego podziału nawołuje, tym więcej ma na sumieniu w sprawie jego pogłębiania. Jak można poważnie potraktować zaniepokojenie wyrażane przez byłego premiera Donalda Tuska, gdy pamiętamy, że własne kampanie opierał na antagonizowaniu grup, wśród których miał niskie poparcie (za najjaskrawszy przykład niech posłuży akcja „zabierz babci dowód”), a biorące miejsca na listach firmowanych jego nazwiskiem mieli Radosław Sikorski (autor frazesu o „dorzynaniu watahy”), czy Pan Profesor Stefan Niesiołowski (któremu jak sam mówił „nienawiść zalewała mózg”). Kto na serio bierze opowieści o rozbitej wspólnocie w wykonaniu byłego premiera Jarosława Kaczyńskiego, gdy jest to człowiek, którego przerosło nawet pojawienie się na spotkaniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego w obliczu wojny na Ukrainie, a karierę w jego partii robią Pani Profesor Krystyna Pawłowicz (ostatecznie uczyniona sędzią jednego z dwóch najważniejszych sądów w Polsce), czy Dominik Tarczyński (który miłość do politycznego bliźniego krzewił, choćby wygrażając, oponentowi „Chodź na solo bydlaku”).

Atmosfera ostatniego sporu o aborcję jasno pokazała, w jakim języku rozmawiamy o kluczowych dla naszego prawa tematach. Jedna strona ochoczo przyjęła wulgarną retorykę Pani Marty Lempart, znajdując sto jeden teorii psychologicznych i socjologicznych, dlaczego rynsztokowy język na czele z „wypierdalaj” jest akurat tym którym powinniśmy się posługiwać, rozmawiając o tak delikatnym i fundamentalnym w każdym systemie prawnym temacie. Dodatkowo ze wstydliwym zrozumieniem traktowano ataki na miejsca kultu religijnego (w końcu to jest wojna). Wojenną retorykę chętnie podchwycili przeciwnicy aborcji w pierwszych dniach, ciesząc się wypowiedziami prominentnych dziennikarzy prawicowych mediów o „agresywnych k*****ach”, a później z entuzjazmem reagując na potrącenia uczestniczek marszu, pobicia, a nawet dźgnięcie nożem (to ostatnie wydarzenie o ile pamiętam, było tylko fake newsem, co w niczym nie osłabia obrzydliwości reakcji na niego i to nie na anonimowych forach, ale przez ludzi korzystających z nazwisk przy własnych profilach). Nie można też zapomnieć o przywodzącym na myśl wprowadzenie stanu wojennego strasznym przemówieniu lidera obozu rządzącego dodatkowo podgrzewającego atmosferę.

Ciągle pojawiają się tematy, które usprawiedliwiają przemoc fizyczną i werbalną. Każdy z większych sporów znajdzie swoje usprawiedliwienie dla dehumanizacji przeciwnika. Zasadniczo wszyscy są za kulturą w wypowiedzi, ale jak zaczynamy rozmawiać o aborcji, powstaniu warszawskim, Unii Europejskiej to można dać się ponieść emocjom. Jest mnóstwo osi sporu politycznego, które w głowach ich twórców są tożsame z podziałem na dobro i zło. W przestrzeni medialnej i na forach krążą cytaty o „gorszym i lepszym sorcie”, „prochoicach i proliferach” „cywilizacji życia i cywilizacji śmierci”, „elicie i prawicowych szurach”, „z jednej strony jarmark, a z drugiej Europa”. Tworzą się tematy, o których nie można powiedzieć czegoś, z czym nie zgadza się odbiorca wypowiedzi, które uciekając od politycznych podziałów, chcą być obiektywnymi cezurami dobra i zła. Bo gdy to my jesteśmy dobrem to nam wolno wszystko. Każde działanie, wulgaryzm, akt wandalizmu znajdzie swoje uzasadnienie w tej walce. Bo przecież cel uświęca środki. Może dla miłośnika opozycji Radosław Sikorski nie powinien mówić o dorzynaniu watahy, ale w perspektywie jest wygrana z „pisowskimi siłami zła”, więc trzeba przymknąć na to oko. Może „gorszy i lepszy sort” brzydko brzmią, ale prezesowi nie do końca o to chodziło, a poza tym trwa walka z „platformersami”.

,,Nie wie starzec czy wyrostek”

Powtarzane w różnych formach i środowiskach „grzeczni/grzeczne już byliśmy/byłyśmy” i obietnica „jak wygramy, to będzie normalnie, wtedy zaczniemy normalną politykę” będzie trwało wiecznie. Zawsze pojawi się wróg, którego trzeba pokonać. Gdy PiS doszedł do władzy i pokonał złowrogą Platformę, pojawili się kolejni wrogowie: sędziowie, prawnicy, biznes, elity, lewactwo, morderczynie dzieci. Po zwycięstwie opozycji i pokonaniu „dyktatorskiego prezesa” również będą kolejni wrogowie Nowego wspaniałego świata.

Te retoryka bardzo mocno wynika z tęsknot pokoleń urodzonych w czasie PRL za atmosferą tamtych dni. Polityka wtedy była niesamowicie prosta: byli komuniści i była opozycja. Nie było tutaj głębszych rozterek. Osią sporu nie była gospodarka czy światopogląd, a wolności obywatelskie. Walka z tamtą władzą nawet brutalnym językiem, czy masowymi protestami była jak najbardziej na miejscu. Ludzie mieli poczucie zjednoczenia. Obok siebie na spotkaniach KOR, siedzieli Adam Michnik i Antoni Macierewicz. Pomysł na to, jaka ma być Polska, był sprawą drugorzędną. Ważniejsze było to, czyj ma być nasz kraj (może konkretniej, czyj ma nie być), i wokół tego pytania formułował się podział polityczny. Udzielenie na nie odpowiedzi było prostsze i przez to ludzie mieli poczucie wspólnoty, a przede wszystkim nie czuli potrzeby traktowania tego, co mówi przeciwnik jako pełnoprawny pogląd. To jest zupełnie zdrowe podejście, gdy walczy się z władzą w kraju autorytarnym, ale w 1989 roku wchodząc chwiejnym krokiem w demokrację, nagle obudziliśmy się bez elity politycznej.

W tę rolę weszli u nas byli konspiratorzy i opozycjoniści, którzy nie zajmowali się sporami politycznymi tylko walką o wolność. Ich elektorat (co pokazały wybory w 1993) źle czuł się, słuchając sporów o konkretnych rozwiązaniach gospodarczych, politycznych i prawnych ich byłych idoli. Dziwnym dysonansem było widzieć spory niegdyś zjednoczonych liderów ruchów pro obywatelskich. Sami politycy lepiej czuli w retoryce walki dobra ze złem. Największe sukcesy postsolidarnościowcy osiągnęli, wtedy gdy zupełnie różne programowo środowiska połączyły się w walce z „postpezetpeerowską lewicą” (wybory z 1997 i powstanie dwóch dużych list wyborczych AWS-u i UW i z 2005, gdy PiS i PO chciało odsunąć od władzy SLD). W tym momencie liderzy tych środowisk otrzymali jasny komunikat: gdy stworzy się dla wyborcy wrażenie walki dobra ze złem, osiągnie się dużo skuteczniejszą mobilizację. Metody do tej pory kojarzone ze skrajnymi partyjkami pokroju Leppera weszły do mainstreamowej polityki.

Dziś myślę ciężko wyobrazić sobie partię, której większość elektoratu nie głosuje na nią z zaciśniętymi zębami, żeby jacyś „oni” nie doszli do władzy. Takie myślenie o polityce zubaża obraz sporów. Clue nie jest wysokość podatków, czy podejście państwa do jednostki, ale którą stronę sporu się popiera. „Zwalali pomniki i rwali bruk/ten z nami ten przeciw nam/kto sam ten nasz najgorszy wróg/a śpiewak także był sam” śpiewał proroczo Kaczmarski w „Murach”. Świetnie to zjawisko desperackiej potrzeby podzielenia świata na jakiś „nas” i jakichś „ich” widać, gdy pojawia się osoba czy partia, której nie da się łatwo zaszufladkować. Gdy na polityczną scenę wszedł Kukiz’15 Pan Prezes Jarosław Kaczyński skomentował ich działania „Mówią to, co my, ale głosują tak jak wrogowie Polski”. W tym samym momencie opozycja prześcigała się na określenie Kukiza pisowską przybudówką. W dysonans poznawczy wprawiło naszych polityków to, że może być partia, której nie da się łatwo zakwalifikować jako członka któregoś z obozów.

„Czy to post jest karnawałem, czy karnawał postem”

Chciałbym spuentować ten tekst czymś pozytywnym, ale rzeczywistość nie daje mi możliwości. Mimo że zjawisko, które opisuję, ma genezę w pokoleniach, które stopniowo będą stanowić mniejszość społeczeństwa, to nasi rówieśnicy chętnie korzystają ze schematu myślenia dychotomii dobra i zła; podziału na „ich” i „nas” co z obu stron pokazał spór o aborcję. Wyborcy stają się kibicami, a nie krytycznymi obserwatorami rzeczywistości. To wszystko, co piękne w subkulturze stadionowej, czyli troska o klub bez względu na to, jak fatalnie gra i jak złe są jego władze, gdy mówimy o polityce, staje się groźne. Patrzenie na świat jako pole starcia dwóch wrogich obozów, a nie dyskusji między przedstawicielami kilku wizji świata jest groźne.

Zarzuty te, jak starałem się cały czas podkreślać, kieruję do całości naszej sceny politycznej, bo wina nie leży po prawej czy lewej stronie. Winni są wszyscy, którzy odmawiają prawa do myślenia inaczej, nieważne czy usprawiedliwiają to Bogiem, czy tolerancją. Winni są wszyscy, którzy oszukują siebie i innych, że „jest jeszcze tylko jedna walka do stoczenia, a potem już odrzucimy te straszne metody”. Winni są wszyscy, którzy ten spór podkręcają, obrzucając przeciwników obelgami, albo znajdując kolejne powody, dlaczego nie musimy przemyśleć akurat tego poglądu naszego przeciwnika. Brak doświadczenia życiowego, zaściankowość czy po prostu ogłupienie tymi mediami, które nam się nie podobają: zawsze wymyślimy jakiś sposób, żeby o swoich poglądach nie dyskutować, tylko obrzucać obelgami przeciwnika.

Tylko ile tak jeszcze możemy tkwić w marazmie? Ile razy złapiemy się na te same sztuczki. Ile razy każemy komuś „wypierdalać” za inne zdanie albo skwitujemy czyjś wywód „wyłącz TVN, włącz myślenie”? Bo póki to będzie trwać, póki będziemy tkwić w ciągłej konspiracji i mentalnie nie wyjdziemy z PRL, dopóty nie zaczniemy mierzyć się z palącymi problemami, które od początku III RP krzyczą o rozwiązanie.

Na zakończenie: wielu z czytających ten tekst pewnie ma w pamięci wiele sytuacji, w których strona przeciwna Was tak potraktowała. Chodziło mi jednak o zachętę do prywatnego rachunku sumienia i wyliczenie sobie jak często to my jesteśmy winni. Jeśli w jakimś punkcie nie jesteśmy w stanie choćby w 0,000000001 części procenta założyć, że możemy się mylić, albo uważamy, że nie trzeba się przejmować tym, co mówią inni to w tym aspekcie, nie jesteśmy lepsi od „wrogów”, o których w trakcie czytania tego tekstu myślimy. Warto to przemyśleć, bo ta rewolucja w myśleniu musi się zacząć od jednostki.

O autorze

Jestem studentem prawa, pasjonuje mnie polityka, filozofia i nauka wszelaka (od ekonomii do fizyki). Poglądowo jestem klasycznym liberałem, ale mam nadzieję, że daje radę zachować obiektywizm.