Jeszcze nie tak dawno temu polski krajobraz był zalany facjatami polityków wszystkich czołowych opcji politycznych od prawa do lewa. Ulice w naszych miejscowościach z powrotem zostaną zapełnione plakatami i billboardami promującym przeróżne kandydatury, choć niektórzy przez minione kilka miesięcy od wyborów 15 października nawet nie zdążyli usunąć swoich materiałów wyborczych ze słupów i innych nośników reklamy. Do urn pójdziemy już 7 kwietnia, jednak specyfika tych wyborów będzie zupełnie inna, bo polskie uniwersum samorządowe ciągnie się jak turecka telenowela, co chwile strzela w nas plot twistami, a każdy epizod tego serialu to odcinek crossoverowy. Zapraszam na podróż po dzikiej, nieokrzesanej Polsce samorządowej.
Polityczna samowolka
Polskie ugrupowania polityczne nie są zdyscyplinowane. Nie ma korelacji między linią światopoglądową partii na szczeblu centralnym a tą na szczeblach lokalnych. Jedna wielka anarchia, nieskoordynowany chaos. Partie na szczeblu centralnym dają lokalnym strukturom niemalże wolną rękę w kreowaniu układów (niekiedy naprawdę egzotycznych), programów wyborczych. Najważniejsza jest władza, a to, co w drodze po nią, z automatu spada na margines. Z polskich metod na przedłużanie swojej jurysdykcji w gminach, miastach, powiatach czy województwach Machiavelli byłby naprawdę dumny.
Cofnijmy się do dziwnych koalicji. Plany na sojusz PiS-u z PO kojarzą nam się głównie z przeszłością, jednak na poziomie samorządowym taka trudna miłość jest możliwa. Do mariażu ugrupowań Kaczyńskiego i Tuska doszło m.in. w Rudzie Śląskiej, gdzie obie duże partie szły ramię w ramię w krytykowaniu niezależnej prezydentki. To akurat dosyć zabawna historia. W wyborach prezydenckich kandydowała Aleksandra Skowronek z PO, Marek Wesoły z PiS-u oraz Grażyna Dziedzic, wystawiona przez swój własny komitet wyborczy. Do drugiej tury weszła właśnie ona i dane jej było rywalizować z Markiem Wesołym. Przed drugą turą Dziedzic otrzymała błogosławieństwo samego Rafała Trzaskowskiego — coś, na co nie mogła liczyć Skowronek przed pierwszą turą. Grażyna Dziedzic w komediowych okolicznościach stała się wspólnym wrogiem dwóch nienawidzących się stron barykady. Platforma Obywatelska w Rudzie Śląskiej działa zatem na troszkę innych zasadach niż cała reszta struktur.
POPiS ma się dobrze
Kolejnym przykładem nieformalnej koalicji jest bez wątpienia Malbork. Paweł Dziwosz wybrany w 2018 roku z list KWW Nasz Malbork został wybrany przewodniczącym rady miasta głosami radnych Prawa i Sprawiedliwości oraz Platformy Obywatelskiej. Jako swoich zastępców wybrał przedstawicieli PO i PiSu.
I troszkę takich nieformalnych koalicji partii, będących nieustannie aktywnymi uczestnikami największego politycznego sporu na arenie krajowej, jest. Brzmi zabawnie, abstrakcyjnie, ale taka jest codzienność. Szkoda, że wieść o takich symbiozach nie obiega mainstreamowych mediów. Im więcej osób dowiedziałoby się, że dwóch znienawidzonych braci od czasu do czasu wymienia się upominkami, duże partie straciłyby nieco zaufania i w przyszłości musiałyby się bardziej kontrolować. Ugrupowanie polityczne nie może w ramach swojego funkcjonowania pozwalać na wszystko. Albo jednych nie lubimy całkowicie, albo mamy neutralne relacje. Jeżeli absolutnie nie lubimy, nie zawieramy umów pod stołem. Dobrze wiemy jednak, że przyzwoitość i wiarygodność nie idą w parze ze współczesnym obrazem polskiej polityki. Pozostańmy jednak na chwilę w temacie sojuszy i zarazem wróćmy do kwestii nadchodzących samorządowych wyborów.
Konfederacja jednak nie będzie wywracać stolika
Gdy dokonywałem researchu do tego artykułu, mignęła mi strona Konfederacji, a konkretnie jeden tekst z tamtej witryny. Opatrzony był nagłówkiem Koalicja z PiS czy z Platformą? Z nikim! Odnosiło się to do rozmowy w ramach programu Onet Rano, w której Przemysław Wipler zadeklarował, że wyborcy Konfederacji nie lubią zarówno jednych, jak i drugich, więc żadnej koalicji nie będzie. Pamiętamy na pewno hasła o wywracaniu stolika, który okazał się być zbyt ciężki dla działaczy Konfederacji. Po wyborach parlamentarnych pewne hasła poszły w niepamięć, a Konfederacja, zdając sobie sprawę ze swoich raczej nie za dużych możliwości — d’Hondt jest bezlitosny — w Bydgoszczy, zatem sporym ośrodku, weszła w koalicję z Prawem i Sprawiedliwością tym samym decydując się na poparcie kandydatury Schreibera na urząd prezydenta miasta, przez które przepływa rzeka Brda.
Pytanie jednak w jakim stopniu bydgoskim wyborcom Konfederacji plan się spodoba? Niewątpliwie, Konfederacja lubiła co jakiś czas krytykować także Prawo i Sprawiedliwość, natomiast krytyka z reguły dotyczyła programów socjalnych, ochoczo wprowadzanych przez rząd Mateusza Morawieckiego, a wcześniej Beaty Szydło. Tak jak już ustaliliśmy — polityka samorządowa to zupełnie inna para kaloszy.
Zresztą sojusz PiS-u z Konfederacją jest jakąś próbą unowocześnienia PiS-u. Nie sądzę, by w tym porozumieniu była szansa na odtrącenie Platformy Obywatelskiej od rządzenia w największym mieście województwa kujawsko-pomorskiego, chyba że dojdzie do spektakularnej ofensywy kampanijnej. Najpierw jednak elektoraty obu opcji muszą się zaprzyjaźnić. Bo z jednej strony mamy Konfederację, zrzeszającą mężczyzn młodych i pozostających w średnim wieku. Z drugiej Prawo i Sprawiedliwość, zrzeszające głównie najstarszą część społeczeństwa. PiS, które od lat w samorządach ma dużą moc sprawczą. Konfederacja w tej kwestii dopiero raczkuje. Dla nich, dużo lepiej będzie mieć kogoś doświadczonego kto pokaże świat samorządów.
Samorządy w rękach starszych mężczyzn z przerostem ambicji
Twarze samorządowców są takie same od lat. Powstały przyjaźnie ponadpartyjne, rządzące się swoimi prawami. Prywatne interesy tych, którzy znajdują się blisko władzy stały się istotniejsze niż wola ludu. Gdy widzę polskich radnych, wójtów, burmistrzów, sołtysów, widzę mentalność jakby żywcem wyjętą z postaci Jana Pawła z serialu 1670 albo Pawła Kozioła z kultowego Rancza. W końcu wizerunki obu postaci, szczególnie tej drugiej, nie wzięły się znikąd. Dlaczego jednak polska polityka samorządowa jest zdominowana przez takich właśnie polityków i jakie to niesie za sobą konsekwencje?
Kadencja czy pontyfikat?
Waldemar Socha prezydentem Żor jest od 1998 roku. Podobnie jak Krzysztof Hildebrandt, włodarz Wejherowa. Nieco krótszym stażem mogą pochwalić się Janusz Żmurkiewicz ze Świnoujścia, Michał Zaleski z Torunia czy Jacek Majchrowski z Krakowa – to trio swoimi miastami zarządza od 2002 roku.
Oczywiście, sami siebie na stanowisko nie nominowali. Swoją prezydenturę uzyskali na skutek demokratycznych wyborów obywateli ich miast. Skoro prezydenci miast cieszą się uznaniem społeczności, czemu nie mogą rządzić tyle ile dusza i demokracja zapragną?
Paradoksalnie, jest to wysoce niedemokratyczne i chybione rozwiązanie. Startowanie w nieskończoność, nawet ciesząc się jakimś uznaniem wśród swoich wyborców, wytwarza politykowi pewien obraz – mam przepotężną władzę, czemu by z tego nie skorzystać, aby wprowadzić więcej swoich zachcianek i zasygnalizować moim ludziom, że jestem otwarty na realizację ich potrzeb za odpowiednimi korzyściami? Jak ktoś pamięta kanon lektur szkolnych, bardzo dobrze wie, że rosnąca władza i jej nadmiar prowadzą do tragedii. Nie mówię, że Jacek Majchrowski zaraz zacznie strzelać do potencjalnych następców, w samorządowych realiach choroba władzy objawia się w zupełnie inny sposób.
Układy ponad wolę mieszkańców
W rejonie ulic Św. Jana Bosko, Szosy Chełmińskiej i Ugory w Toruniu mieści się Wrzosowisko. Unikalny przyrodniczy teren. W dobie katastrofy klimatycznej takie naturalne cuda powinny być chronione. To skarb lokalnej społeczności, która od lat zawzięcie walczy, by zachować bogactwa natury z jej okolic. Czemu trzeba walczyć o takie sprawy? Bo na obszarze Wrzosowiska ma powstać luksusowe osiedle. Inwestor? Toruńskie Zakłady Materiałów Opatrunkowych, przedsiębiorstwo, którego prezesem jest Jarosław Józefowicz, dobry przyjaciel Michała Zaleskiego. Pomimo sprzeciwu strony społecznej, Michał Zaleski robił wszystko, by doszło do budowy ECF Camerimage, budynku wartego 500 milionów złotych, raczej zamkniętego na mieszkańców. To nic innego jak upominek dla Marka Żydowicza, człowieka, który od lat kształtuje obraz kultury w Toruniu i raczej cieszy się dobrymi relacjami z prezydentem grodu Kopernika.
Przenieśmy się do Krakowa. Tu mogą już odetchnąć z ulgą – Jacek Majchrowski nie będzie kandydować w następnych wyborach na prezydenta miasta. Grzechy tego jegomościa również można wymieniać godzinami, ale skupmy się na niekontrolowanej zabudowie miasta. Rok 2018. Majchrowski decyduje się na odwołanie Elżbiety Koterby – wieloletniej współpracowniczki, cieszącej się dużym zaufaniem prezydenta metropolii. Miała wolną rękę w kwestii planowania przestrzennego. Zwolnienie jest skutkiem konfliktu interesów, który wytworzył się między Biurem Rozwoju Krakowa, w którym pracowali mąż i syn Koterby a urzędem podległym byłej pani wiceprezydent. Kością niezgody była budowa osiedla „Kliny” finansowana przez rząd. To Biuro Rozwoju Krakowa wielokrotnie tworzyło miejscowe plany zagospodarowania, miało udział przy wielu miejskich inwestycjach. Gdy strona społeczna coraz częściej dostrzegała niejasne stosunki magistratu z różnymi podmiotami aktywnie z nim współpracującymi, Majchrowski usunął kogoś swojego z bardzo poczesnego zaufania – w końcu polityka przestrzenna to gałąź niezwykle istotna dla funkcjonowania tak dużego miasta, jakim jest Kraków.
Plac Wolności? Zdecydowanie zbyt dużej dla władz Kutna
Pomnikiem Polski samorządowej jest zdecydowanie Plac Wolności w Kutnie, inwestycja warta 34 miliony złotych. Obszar pełni funkcję głównego miejskiego rynku. Powstał na nim naziemny parking, który może pomieścić 132 samochody, a na nim główna kamienna płyta polana sosem betonowym.
Przede wszystkim chcieliśmy połączyć funkcjonalność placu. Z jednej strony parkingu, a z drugiej strony przestrzeni do organizacji ważnych wydarzeń miejskich. Ponadto najwyżej punktowanymi kryteriami oceny prac były: czytelność, oryginalność idei, rozwiązania architektoniczne oraz kompozycja przestrzeni. Pod uwagę brano również dyspozycję funkcjonalno-przestrzenną i realność ekonomiczną rozwiązań.
– opowiada Elżbieta Wojciechowska, Naczelnik Wydziału Gospodarki Przestrzennej UM Kutno.
Oryginalności pomysłu odmówić nie można. Stworzenie głównej płyty rynku, będącej jednocześnie dachem parkingu, sięgającej okien usytuowanych na parterach kamienic okalających rynek, to jest niezłe osiągnięcie. Nieład, połączenie wszystkich dysfunkcyjnych idei posttransformacyjnych w jedną całość – mnóstwo betonu, bezgraniczna miłość do samochodów, próba bycia oryginalnym na siłę, nieład i upartość – bo nie można chociaż raz posłuchać mieszkańców, lecz za wszelką cenę trzeba udowadniać, że racja jest po stronie urzędu, a czynnik społeczny nie potrafi docenić geniuszu miejskich władz.
Jak śmierć przemysłu zabiła Polskę powiatową
W oczy niezwykle razi mnie ten brak pomysłu. Odnoszę czasem wrażenie, że takie „potworki” jak Plac Wolności w Kutnie wychodzą z desperacji. Rządzący chcą wymyślić coś niesamowitego, oryginalnego, za co zostaną zapamiętani na lata i rzeczywiście im to wychodzi, jednakże z reguły przez swoje wybujałe ego tworzą pomniki kiczu. Miasta powiatowe niegdyś tętniły życiem. W każdym bardzo łatwo można było znaleźć duży, cieszący się popularnością zakład pracy. Weźmy taki Grudziądz. Grudziądzkie Zakłady Przemysłu Gumowego „Stomil”, Fabryka Narzędzi Rolniczych „Agromet-Unia”, Grudziądzkie Zakłady Sprzętu Okrętowego „Warma”, Grudziądzka Wytwórnia Tytoniu Przemysłowego, Zakłady Ceramiczne, Fabryka Materiałów Izolacyjnych, Zakłady Mięsne czy Pomorska Odlewnia i Emaliernia – te przedsiębiorstwa zatrudniały Grudziądzan aż do czasu transformacji. Grudziądz i jego mieszkańcy zostali wrzuceni w wir nagłej zmiany systemowej. Nie było żadnej brzytwy dla tonącego. Miasto bez żadnej opieki straciło wszystko co miało. Wraz z przemysłem, odeszły także inne usługi. Opiekuńcze aspekty działania państwa były likwidowane. Grudziądz przestał być atrakcyjny, notował rekordy bezrobocia.
Takich miejscowości jak Grudziądz było mnóstwo. Miasta powiatowe zostały wykluczone komunikacyjnie, bezrobotni nie mieli gdzie udać się po pomoc, zamykano wszystko, co państwowe, wprowadzano zupełnie nowe porządki. Ciężko odnaleźć się w nowej rzeczywistości bez żadnego przewodnika oraz wsparcia. Dzisiaj przyjeżdżając do jakiegokolwiek miasta powiatowego, widzę te same obrazki. Jest dużo do zrobienia. Nie ma chociażby miejsc, gdzie młodzież mogłaby spędzać wolny czas. Nie ma kin, raczej nikt nie garnie się do masowego otwierania kawiarni czy restauracji, nie ma muzeów, które podniosłyby atrakcyjność turystyczną miejscowości. Drogi często są podziurawione, a trafienie na jakiś autobus w niedzielę graniczy z cudem. Wszystko dlatego, że utknęliśmy w pewnym schemacie charakterystycznym dla polskiej polityki samorządowej.
Syndrom sanacji
Schemat ten bazuje na układach i błędach polegających na tym, że odpowiednio wcześnie nie wprowadzono limitu kadencji. Oparty jest o tworzenie pomników czyjegoś panowania. Efekciarska, niekoniecznie potrzebna inwestycja, ale przypominająca o prezydencie czy burmistrzu, dzięki któremu ona stoi. Samorządy zmagają się z mentalnością trochę sanacyjną. Sanacja w dwudziestoleciu międzywojennym chciała zrobić z Polski mocarstwo. Podchody pod kolonizację Madagaskaru, luxtorpeda, megalomania za wszelką cenę. Ciężko jednak było zajrzeć między ludzi, zobaczyć wszechpotężną nędzę, kryzys idei – postawy anstysemickie i faszystowskie cieszyły się coraz większą popularnością. W kwestii samorządów mamy bardzo podobnie. Rządzący nie dostrzegają podstawowych potrzeb zwykłych mieszkańców miasta, ego i zbyt wysokie ambicje pchają ich do zupełnie niepotrzebnych inwestycji sprowadzających się do tego, że coś po prostu będzie stało i wyglądało. Funkcjonalność to słowo obce w polskiej polityce samorządowej. Inwestycje społeczne, rozwijanie kultury, tworzenie miejsc do spotkań, kreowanie sprzyjających warunków dla inwestorów, chcących podnieść atrakcyjność miejscowości – tego nam potrzeba, a wciąż tego nie mamy.
Pamiętajmy o wyborach!
Egzotyczne sojusze, układy, inwestycje, traktowanie miejscowości jako swój prywatny folwark, fuszerka, oddalenie od swojego elektoratu, pastisz – to wszystko, co funduje nam uniwersum polskiej polityki samorządowej. Fajnie jest mieć szansę raz na pięć lat to zmienić. Warto skorzystać z tej możliwości. Jesteśmy wyposażeni w świetnie narzędzia do niszczenia układów, tłumienia w zarodku idiotycznych pomysłów samorządowych. Idźmy na wybory i głosujmy świadomie. Zakończmy ten przykry rozdział w historii polskich wsi, miasteczek, miast i metropolii.
Fot. nagłówka: Flickr
O autorze
Piszę o polityce, sporcie, sprawach społecznych, kebabach, młodych ludziach i Polsce moich marzeń. Próbuję być publicystą. Lubię historię, od czasu do czasu coś pogotuję. Moje kibicowskie serce jest podzielone między Lecha Poznań a Liverpool FC. Torunianin z urodzenia, Poznaniak z wyboru.