Słowa – w kontekście dyskursu – służyć mają do merytorycznej wymiany myśli, a zatem są tylko narzędziem w naszych rękach, które, o ile tylko to potrzebne, możemy modyfikować, w tym całkowicie rezygnować z ich używania. Niekiedy takie działanie jest wręcz konieczne, aby dane słowo dyskursu nie zaciemniało, psując go od środka, a konieczność taka, wynikająca w istocie z „zepsucia” danego pojęcia, może mieć dwa źródła: słowo, mające mieć charakter deskryptywny, w rzeczywistości straciło go, i nie służy już do wyrażania sądów opisowych, lecz wartościujących, wciąż jednak mając sprawiać wrażanie pełnienia tej pierwszej funkcji, czyli, mówiąc prosto, nacechowane jest emocjonalne, nie ujawniając jednak tego wprost, albo też, słowo jest na tyle nieprecyzyjne i – przy tym – bardzo podatne na zmianę znaczenia wraz ze zmianą sytuacji, na przykład politycznej, bo skupiam się dzisiaj właśnie na polu polityki, że de facto nie dostarcza nam żadnych wartościowych i obiektywnych informacji, a tylko danych tymczasowych i łatwo tracących wartość. Jednym z wyrazów, który uległ takiemu zepsuciu – na obydwa sposoby – jest słowo „skrajny” (używane wymiennie z „radykalny”, więc to, co będę pisał, odnosi się do obu z nich), a w związku z tym uważam, że należy całkowicie zrezygnować z używania go, zwłaszcza w merytorycznych dyskusjach.
„Skrajne” jest już prawie wszystko: Koalicja Obywatelska jest „skrajnie opozycyjna”, Konfederacja „skrajnie prawicowa”, Lewica „skrajnie progresywna”, nawet Szymon Hołownia staje się „skrajnie centrystyczny”. Słowem tym szastamy na lewo i prawo, z tym że raczej wyłącznie w odniesieniu do opcji politycznych, które nie są zgodne z naszymi poglądami. Nawet jeśli nie się do tego nie przyznajemy, nazywając kogoś radykalnym, chcemy zdeprecjonować jego pozycję, co, notabene, jest zagraniem bardzo populistycznym – a przy tym skutecznym – w narodzie, w którym wciąż popularne są hasła w rodzaju „prawda zawsze leży pośrodku”. Rzeczywiście lubimy, być może podświadomie, stwierdzać, że postawy „nieradykalne” są lepsze i bezpieczniejsze, a na ogół kojarzą się również z mniejszą inwazyjnością w życie obywatela, co, przy ogólnie przyjmowanym paradygmacie liberalnym, tym bardziej sprzyja nabierania przez nasz termin wydźwięku pejoratywnego. Nadto, bardzo lubimy określać mianem „skrajnych światopoglądowo” wszelkie systemy totalitarne, z obu stron sceny politycznej, tak Franco czy Pinocheta, jak i Stalina czy Mao, a w związku z tym, że reżimy te przez zdecydowaną większość odbierane są negatywnie, co wynika z rzeczonego wolnościowego aksjomatu, tworzymy ogólne negatywne skojarzenia z tym wyrażeniem i używając ich, przywodzimy na myśl te właśnie władze, co, oczywiście, generalnie odrzuca od środowiska, opisanego akurat tym przymiotnikiem. To więc, że ktoś nazwie coś skrajnym, daje nam bardziej informacje dotyczące nastawianie interlokutora do przedmiotu deskrypcji, aniżeli samego przedmiotu.
Drugą kwestią jest ogólna niestabilność naszego słowa. Sądzę, że skrajnym, ogólnie rzecz biorąc, określa się wszystko to, co nie mieści się, w danym czasie i miejscu, w słynnym oknie Overtona (z tym że niekoniecznie musi odnosić się ono, w tym wypadku, do konkretnych koncepcji, jak to w klasycznej wersji się dzieje, lecz bardziej do zbioru koncepcji tworzących światopogląd). Poniekąd zresztą wiąże się to z używaniem go w sposób pejoratywny, o czym pisałem. O wiele ważniejsze jest jednak ta kwestia, że nieuchronnie prowadzi to do relatywizacji pojęcia, gdyż przez to radykalne staje się tylko to, co w danych czasach i epoce wychodzi poza obszar idei przez ogół nienegatywnie przyjmowanych. Implikuje to niemożność stworzenia konkretnych kryteriów radykalności, co powoduje, że każdy z dyskutantów może mieć własną definicję tego słowa, a co za tym idzie – i jest zarazem jeszcze poważniejszym argumentem przeciw jego używaniu – wedle tej subiektywnej definicji dokonywać subiektywnej kwalifikacji (przez co, nawet gdyby pierwszy z czynników dyskwalifikujących pojęcie zniknął, wciąż niewskazane byłoby używanie go). Przypuśćmy jednak, że ktoś używa go w innym znaczeniu, przy którym można by zdefiniować je jako „najbardziej konsekwentna implikacja podstaw teoretycznych stojących u fundamentów danego systemu światopoglądowego”. Aby pokazać bezsensowność stosowania naszego przymiotnika i przy tej definicji, przeprowadźmy eksperyment myślowy. Weźmy po jednym postulacie, który mógłby być uznany za skrajny, z każdej strony sceny politycznej. Dla lewicy niech będzie to – „eutanazja na własne życzenie u dorosłej, świadomej osoby powinna być legalna”, a dla prawicy – „religia Katolicka powinna być wpisana do Konstytucji jako religia państwowa”. Każdy jednak z tych poglądów można jeszcze bardziej „zradykalizować” – na przykład, kolejno; „w wypadku osoby zupełnie nieświadomej, także osoby opiekujące się nią powinny móc podjąć decyzję o eutanazji” i „państwo powinno uniemożliwiać sprawowanie obrzędów wyznań innych, niż Katolickie”. Oczywiście każde z tych twierdzeń można by poddawać jeszcze mocniejszej „radykalizacji”. Pojawia się jednak ważne pytanie – co wtedy (przyjmując wciąż drugą ze sformułowanych definicji, bo tylko przy niej powstaje takie dylematy)? Czy pierwotne postulaty przestaną być radykalne? A jeżeli tak, to czy kiedykolwiek takie były? Jeżeli z kolei nie – tutaj posłużę się drugim słowem, bo jest on w tym kontekście bardzo sugestywne – i wciąż są one „skrajne”, co sprawia, że są skrajne, jeżeli daleko za nimi są skrajności jeszcze skrajniejsze? Są to pytania, na które nie da się znaleźć racjonalnej odpowiedzi.
Czy jednak – wobec tego, że stwierdziliśmy, iż ze słowa tego można wywnioskować wygląd opinii publicznej, w konkretnym czasie i konkretnym miejscu – należy rzeczywiście, całkowicie i zupełnie, zrezygnować z jego używania? Uważam, że nie. Po zniknięciu pierwszej z przesłanek uniemożliwiających jego stosowanie można by zacząć wykorzystywać je, ale tylko w wyrażeniach, zawierających zarazem informacje o warunkach czasoprzestrzennych, do jakich się je odnosi – czyli przykładowo „polski radykalizm średniowieczny”, „portugalski radykalizm XX wieku” – aczkolwiek wiązałoby się to z ograniczeniem tego jedynie do wąskiej grupy specjalistów (historyków politologii, czy filozofii) i na to rzeczywiście jestem w stanie przystać, jednak tylko pod warunkiem zniknięcia problemu negatywnego wydźwięku określenia, bo problem ten dotyka, niestety, również świata akademickiego. Tak czy inaczej, póki nic się pod tym względem nie zmieni, zachęcam do zaprzestania nazywania jakiegokolwiek poglądu „skrajnym” i propagowania takiej postawy wśród innych.
O autorze
Miłośnik filozofii Idealistów Niemieckich, poezji Lorda Byrona, muzyki Antonina Dvoraka i krawatów (dla odmiany własnych).