Z końcem listopada w kinach zagościł jeden z najbardziej wyczekiwanych filmów 2023 roku. Mowa tu oczywiście o „Napoleonie” w reżyserii, zasłużonego dla kinematografii, Ridleya Scotta. Niestety, niezaprzeczalny potencjał tej produkcji przyćmiony został zbyt dużymi ambicjami fabularnymi, drastycznym montażem i, jak podkreśla widownia o historycznym wykształceniu, zbyt „luźnym” podejściem do faktów.
Batalistyczna uczta dla oczu
Jednego natomiast Scottowi odebrać nie można – nieprawdopodobnego rozmachu reżyserskiego w scenach walk wojennych. Są to, bez wątpienia, najlepsze partie tego filmu. Militarne widowisko zachwyca i niepokoi zarazem, zadowalając oczy widza pełnymi artystycznego kunsztu ujęciami, a jednocześnie szokując go niezwykle realistycznymi w swej makabrze obrazami. Bitwy, chociaż z lekcji historii wiemy, jak się skończą, doskonale trzymają w napięciu, przeprowadzając nas przez taktyczne rozgrywki dowódców obu stron, kończące się efektownym triumfem jednych i sromotną porażką tych drugich. Oczywiście, zwycięstwo w większości należy do tytułowego Napoleona (Joaquin Phoenix), jednak on sam w tym batalistycznym anturażu wydaje się odchodzić gdzieś na drugi plan, w momencie, gdy powinien stanowić centrum przedstawionej sytuacji.
Vive l’empereur?
Próżno w filmowym Napoleonie szukać niezbadanych głębin geniuszu czy szaleństwa politycznej ambicji. Wielki cesarz jawi się tutaj raczej jako dwubiegunowy cynik, a nie niepojęty Imperator. Brak spójności przyczynowo skutkowej, uciętej najpewniej w montażu, pokazuje nam kolejne etapy politycznej wspinaczki Napoleona, nie dając prawie żadnego wglądu w istotę okoliczności bezprecedensowych poczynań bohatera i ich faktycznej wielkości. Cesarzem staje się on w tym filmie niemal samozwańczo – musimy przyjąć jego geniusz na „słowo honoru”, a następnie potulnie przejść do oglądania kolejnych wydarzeń z jego życiorysu.
Obraz charakteru jednego z największych zdobywców świata sprowadzony został tutaj do oczywistej ekscentryczności, lekko nabrzmiałej afektywności i zbyt częstego braku spójności w działaniu. Widać to szczególnie na łamach wątku miłosnego, z Józefiną Bonaparte (Vanessa Kirby) w roli głównej. Napoleon w tej relacji przechodzi od roli bezrefleksyjnie zakochanego młodzieńca do obsesyjnie kontrolującego męża w przeciągu kilku sekwencji, pozostawiając widza całkowicie zdezorientowanego i niezaangażowanego. Raz widzimy bohatera jednoznacznie zaznaczającego swoją dominację nad ukochaną, aby chwilę później przyglądać się scenie z całkowitym odwróceniem ról. Relacja miłosna Bonapartych, choć ograniczona scenariuszem, stała się polem dla aktorskiego popisu odtwórców głównych postaci, nadając autentyczności przeżywanym rozterkom i uczuciom, tak bezlitośnie poszatkowanym w montażu.
Zjeść ciastko i mieć ciastko
Niestety, obiecujący film o jednej z najbardziej fascynujących postaci w historii nie spełnił wysoko postawionych oczekiwań. Film o potencjale na znakomity okazał się jedynie całkiem niezły, zapewniając dozę kinowej rozrywki, natomiast bez zgłębienia podjętego tematu. A trzeba przyznać, że jest to temat niełatwy i niesamowicie obszerny. Dlatego też, chcąc pokazać wszystko, autorzy nie ukazali nic nowego. Z filmu o Napoleonie powstał film o wszystkim wokół niego: Francji, rewolucji, małżeństwie z Józefiną… Zamiast pogłębionej sylwetki imperialistycznego geniuszu otrzymaliśmy widowiskową powtórkę z kolejności historycznych wydarzeń okresu wojen napoleońskich. Nadzieję budzi natomiast niemal dwa razy dłuższa wersja reżyserska, już niedługo dostępna na Apple TV.
Fot. nagłówka: materiały prasowe
O autorze
Studentka polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Zafascynowana literaturą, szczególnie jej twórczą i życiodajną właściwością opowiadania świata. W czasie wolnym amatorka rysunku i tenisa.