Upadek Związku Radzieckiego symbolizował upadek dawnego świata, postrzeganego w manicheistyczny sposób jako miejsce ciągłej walki między dobrymi kapitalistami i złymi komunistami. Wielu zachodnich przywódców i ekspertów uwierzyło, iż rozpad archaicznego ZSRR oznacza, opisywany przez Fukayamę, koniec historii naznaczonej konfliktami, wrogością i ograniczeniami. Ich miejsce zająć miał napędzany motorem globalizacji rozwój i zacieśnianie się więzi między poszczególnymi państwami, głęboko uwikłanymi w złożone sieci światowego handlu.
Unia Europejska stanowiła najlepsze ucieleśnienie owych idyllicznych wizji: nowy podmiot polityczny, spajający w jedność państwa Europy, które jeszcze pół wieku wcześniej wkładały wszelkie wysiłki we wzajemne wyniszczanie. Lata 90., oprócz powstania Unii Europejskiej, były także czasem wejścia w życie euro i intensywnych dyskusji o poszerzeniu wspólnoty o państwa dawnego bloku wschodniego. Działania te stanowiły dowód słuszności liberalnych idei świata zachodniego, a wszystko wskazywało wtedy na to, iż przyszłość niesie za sobą dalszą integrację i naturalne zacieśnianie się więzi między państwami. Jednak wystarczyło trzydzieści lat, by wielkie ideały europejskiej współpracy zostały – choć jeszcze nie skompromitowane – to przynajmniej podważone. Polityka w stosunku do Rosji czy Chin, wzrost napięć i podziałów na świecie, eurosceptyczne nastroje w wielu krajach wspólnoty i technologiczna rywalizacja, za którą zdaje się nie nadążać Stary Kontynent – wszystko to spowodowało dziś wzrost kwestionowania perspektywy nie tylko dalszego zacieśniania europejskiej integracji, lecz nawet samego istnienia UE.
Sprawa bynajmniej nie jest jednak jeszcze przegrana: problemy wspólnoty nie przekreślają wcale wielu korzyści, w jakie obfitowało (i w znacznej mierze dalej obfituje) członkostwo w Unii. Jeżeli Unia chce jednak zachować podmiotowość na arenie międzynarodowej i pozostać atrakcyjnym, czołowym graczem – na równi z Chinami czy USA – musi otwarcie zmierzyć się z wyzwaniami, jakie obecnie przed nią stoją. Konieczne jest także pogodzenie interesów poszczególnych państw członkowskich, które wraz z narastaniem światowych podziałów zdają się coraz bardziej rozbieżne. Czy będzie ona w stanie podołać zadaniu, jakie ją czeka?
STRATEGICZNA AUTONOMIA DLA POCZĄTKUJĄCYCH
Najgłośniejszym przykładem rozłamów na łonie UE, jakie ostatnimi czasy stają się przedmiotem debaty coraz większej ilości ekspertów, są niewątpliwie tezy Emmanuela Macrona, przedstawione przez niego podczas ostatniej wizyty w Pekinie. Podczas spotkania z Xi Jinpingiem francuski przywódca de facto zakwestionował podstawy sojuszu z Amerykanami, przestrzegając przed „suiwizmem” (od francuskiego słowa „suivisme”, oznaczającego w luźnym tłumaczeniu „bezmyślne podążanie za kimś lub za czymś”) i stawiając pod znakiem zapytania potencjalne francuskie wsparcie w przypadku konfliktu o Tajwan.
Deklaracje te stoją w sprzeczności zarówno z przekonaniami amerykańskimi, jak i z wartościami wyznawanymi przez wiele państw Europy, w szczególności części Środkowo-Wschodniej. Doskonale natomiast wpasowują się do lansowanej przez Paryż koncepcji „strategicznej autonomii Europy”. Jej główne idee stanowią m.in. większe upodmiotowienie kontynentu – w znacznej mierze kosztem bliskich więzi z USA – a także dalsza integracja UE. To właśnie w myśl konceptu promowania europejskiej suwerenności Francja przedłużała negocjacje w sprawie dostaw broni na Ukrainę z ramienia UE naciskając, by wysyłany sprzęt był wyłącznie lokalnej produkcji. Te same przyczyny motywowały Macrona także do prowadzenia długich rozmów z Putinem zarówno przed, jak i po wybuchu wojny – zgodnie z ideą de Gaulle’a, uznającą częste kontakty z przywódcami mocarstw za sposób na umacnianie własnej pozycji.
Paradoksalnie jednak, mimo ich kulejącej realizacji, założenia idei strategicznej autonomii mają w sobie wiele trafnych spostrzeżeń. Minął czas, gdy Zachód stanowił synonim gospodarczego sukcesu, a proliberalna orientacja zdawała się jedynym sposobem na efektywny rozwój. Teraz, obok amerykańskiego snu, na horyzoncie jawi się także chińska utopia, znacznie bardziej atrakcyjna dla wielu przywódców o bardziej autorytarnych zapędach. Pekinowi udało się bowiem przeistoczyć swój kraj z biednej montowni dla bogaczy z Zachodu w dobrze prosperującą gospodarkę, której siła stanowi realne zagrożenie dla wpływów USA. Jednocześnie przewiduje się, iż to właśnie państwa Azji, nie Europy, mają przed sobą najlepsze perspektywy w XXI wieku i to właśnie tam skupiać się będzie coraz więcej światowego handlu i produkcji.
UNIA PODMIOTEM, NIE PRZEDMIOTEM
Niezbędne jest by, mimo tych prognoz, Unia pozostała podmiotem, nie przedmiotem w polityce międzynarodowej. Aby jej rola nie ograniczyła się do bycia obszarem, w którym ścierają się wpływy USA i Chin; musi pozostać atrakcyjna dla inwestorów, a także nadrobić technologiczne zaległości oraz stale wzmacniać własną pozycję, także militarnie.
Jednak póki co te plany stanowią jedynie idealistyczną wizję tego, czym Europa mogłaby być. Stary Kontynent dawno przestał być kolebką innowacji. Przez ostatnie dekady awangarda hi–tech powstająca w USA, teraz tworzy się także w Chinach. Demograficzne problemy nie sprzyjają optymistycznym prognozom oraz potęgują niestabilność wewnętrzną, i tak znacznie zwiększoną od czasu wybuchu wojny w Ukrainie.
FRANCUSCY ŻOŁNIERZE OPUSZCZAJĄ BAZĘ WOJSKOWĄ W MALI/ FOTO: AP
Militarnie wcale nie jest lepiej. Bezpieczeństwo zdaje się rosnąć na znaczeniu, czego dowodem miały być m.in. naciski Macrona, by wysyłana broń na Ukrainę była produkcji europejskiej. Jednak przyjrzawszy się lokalnemu przemysłowi zbrojeniowemu, szybko można dostrzec, iż warunki te są w najlepszym przypadku kuriozalne. Na froncie w Ukrainie dziennie zużywa się około 5 tys. pocisków – mniej więcej tyle, ile wynosiły roczne zamówienia mniejszych państw Unii. Główny motor napędowy wspólnoty, jakim są Niemcy, w obliczu krytyki i ponagleń odnośnie militarnego wsparcia Kijowa zmuszony był do przejrzenia magazynów Bundeswehry tylko po to, by znaleźć tam stosy nienadającego się do użytku sprzętu. Francuzi natomiast wycofali się jakiś czas temu z frankofońskiego Mali, nie potrafiąc poradzić sobie z dżihadystami i rosyjskimi najemnikami grupy Wagnera. Splot powyższych czynników tworzy mało optymistyczny obraz szeroko zakrojonej europejskiej wojskowości i daje solidne podstawy przekonaniu, iż gdyby nagle zaatakowano nieprzygotowaną zupełnie Europę, bez wsparcia USA, jej los mógłby być opłakany.
To właśnie na Stanach Zjednoczonych bowiem przez długi czas polegała Europa. Zaangażowanie Ameryki przyniosło przełom w obu wojnach światowych i gwarantowało Zachodowi swoisty parasol bezpieczeństwa podczas zimnej wojny. Jednak cztery lata rządów Trumpa przyniosły wiele komentarzy krytycznych wobec UE i NATO, kwestionujących niejednokrotnie zasadność amerykańskiej obecności w strukturach sojuszu północnoatlantyckiego. Choć obecnie w Białym Domu urzęduje znacznie przychylniej nastawiony Europie Biden, szanse Trumpa na reelekcję pozostają znaczące. Nawet gdyby z jakichś przyczyn jego kandydatura stała się niemożliwa, nie zmienia to faktu, że retoryka poprzedniego prezydenta dawno przesiąknęła partię republikańską, stając się dominującą siłą w jej strukturach. Gdyby nie Trump, spokojnie zamiast niego mógłby startować choćby gubernator Florydy, Ron de Santis, którego wypowiedzi niejednokrotnie mają swoje źródło w stricte trumpistowskiej narracji.
Nie tylko więc nie sposób wykluczyć, lecz staje się prawdopodobnym dojście do władzy frakcji izolacjonistycznej. Gdyby tak się stało, Europa zmuszona byłaby zmierzyć się z ryzykiem, iż pozostanie sama w obliczu wszelkich wyzwań, jakie mogą ją czekać. Konieczne jest przygotowanie się do takiej ewentualności, a zbrojenie się stanowi kluczowy element tego procesu.
Jednak póki co Europa jest daleka od osiągnięcia militarnego poziomu, który można by uznać za zadowalający. Opóźnianie negocjacji w sprawie Ukrainy czy występowanie bezpośrednio w kontrze do podstawowych interesów USA, gdy nie ma się odpowiedniego zaplecza politycznego i militarnego, jawi się więc jako posunięcie w najlepszym przypadku kontrowersyjne. A na ten moment wszystko wskazuje na to, że problemów będzie tylko więcej.
WSCHODNIOEUROPEJSKI TANDEM
Do tej pory bowiem wszyscy przyzwyczaili się do tego, iż ton większości posunięć Unii nadawano w Paryżu i Berlinie. Jednak swego rodzaju protekcjonalne nastawienie, które przejawiano czasem w stosunkach ze wschodnioeuropejskimi partnerami, straciło prawo bytu po wybuchu wojny w Ukrainie. Prowadzona przez długie lata polityka Niemiec i Francji zawiodła; sprawdziły się natomiast (wyrażane od dawna) prognozy państw takich jak Polska czy Litwa. W obliczu sukcesów Ukraińców i okrucieństw popełnianych przez Rosjan, wsparcie Kijowa stało się głównym priorytetem polityki UE. Już na kilka miesięcy po wybuchu wojny prowadzono rozmowy między wysokiej rangi przedstawicielami wspólnoty i Ukrainy, podpisywano dokumenty i negocjowano.
WOLODYMYR ZELENSKY I URSULA VON DER LEYEN/GETTY IMAGES/EUROPEAN COMMISSION POOL
Wszystko wskazuje jednak na to, iż do akcesji Kijowa droga jeszcze długa. Ukraińcom dalej zostało do przeprowadzenia wiele zmian. Wątpliwym jest także by Ukraina została przyjęta bez przynajmniej unormowanej sytuacji na froncie, która gwarantowałaby jej stabilność. A na to w najbliższym czasie raczej nie ma co liczyć.
Jednak akcesja Ukrainy byłaby wydarzeniem niewątpliwie pozytywnym. Przyłączenie jej do wspólnoty sfinalizowałoby od dawna postępujący proces włączania naszego wschodniego sąsiada do świata tzw. kolektywnego Zachodu. Oficjalnie, o takiej ewentualności pochlebnie wyrażają się wszyscy przywódcy, w szczególności natomiast przedstawiciele państw naszego regionu. Taki obrót spraw miałby bowiem dla nas dwie główne, wymierne korzyści.
Po pierwsze, choć wojna w zasadzie zniwelowała wszelkie prorosyjskie nastroje w społeczeństwie, to jedynie formalne i ostateczne wstąpienie Ukrainy do struktur zachodnioeuropejskich mogłoby definitywnie wyrwać ją z moskiewskiej strefy wpływów, dementując tym samym pozycję sąsiadów jako państwa suwerennego. Gwarancja, iż kraj rozmiarów Ukrainy nie stanie się kolejnym teatrzykiem, na którym wystawione przez Moskwę marionetki realizują jej interesy, jest dla Polski nie do przecenienia.
Wciąż istnieje także druga, równie istotna korzyść płynąca z członkostwa Ukrainy w UE. Wybuch wojny przekształcił ją z państwa raczej drugorzędnego w naród powszechnie znany i szanowany za dowód odwagi i gotowości do walki w obronie wspólnych wartości. Poszerzenie Unii o 44 mln Ukraińców, cenionych i doświadczonych w bojach przeciwko rosyjskiemu imperializmowi, niechybnie przeniosłoby punkt ciężkości z coraz bardziej skłóconej osi Paryż – Berlin do Europy Środkowo-Wschodniej. Dotychczas marginalizowane państwa dawnego bloku wschodniego stałyby się znaczącą siłą w sojuszu, bezpośrednio uderzając przy tym w interesy dawnych, niekwestionowanych liderów. Dla Francuzów, postrzegających Unię jako w znacznej mierze “swój” projekt, taki scenariusz mógłby okazać się trudny do przełknięcia.
Unia potrzebuje jednak nowych bodźców, aby pozostać istotną i atrakcyjną w oczach zagranicznych przywódców i inwestorów. Ukraina jest jej do tego niezbędna. Póki co, poparcie ma od wszystkich (choć można kwestionować dobrą wolę Węgier). Nie sposób ocenić, jakie trudności mogą powstać, gdy członkostwo Kijowa w UE stanie się nie tylko mglistym ideałem, ku któremu powinna zmierzać Europa, lecz realną rzeczywistością. To, czy sprawę uda się doprowadzić do końca, stanowić może test dla całej wspólnoty; niewykluczone, iż na szali będzie leżeć samo jej przetrwanie.
SCEPTYCYZM XXI WIEKU
Konflikty i napięcia zdążyły już bowiem podważyć fundamenty, na których opiera się cała wspólnota. Brexit stanowi najbardziej namacalny przykład kryzysu wartości wewnątrz Unii, lecz dowodów na liczne, egzystencjalne wręcz problemy UE bynajmniej nie brakuje.
Za najistotniejszy z nich trzeba uznać falę eurosceptycznych nastrojów, jaka przetacza się od lat po całej Europie – począwszy od Węgier, poprzez Polskę, aż po Francję z jej skrajnie prawicową Marine le Pen. W coraz większej liczbie państw wspólnoty stronnictwa eurosceptyczne stanowią istotną siłę, niekiedy w pojedynkę sprawującą rządy w sposób, który znacznie odbiega od powszechnie przyjętych, demokratycznych standardów. Uciekając się do populizmu, zabezpieczają poparcie znacznej części społeczeństwa, opierając się na fałszywych narracjach i zestawieniach na zasadzie „my–oni”. W roli złych, szkodzących państwowym interesom „ich” obsadza się zwykle właśnie UE.
Choć takie nastroje istniały od lat, prawdziwa kakofonia głosów demagogicznych eurosceptyków powstała po roku 2015, naznaczonym sporami o masowy napływ uchodźców do Europy. Było to pierwsze wyzwanie na taką skalę, z którym musiała zmierzyć się UE i choć minęły lata od kryzysu migracyjnego, jego skutki ciągną się za nami wszystkimi. Obecnie wchodzimy w okres największej politycznej niestabilności, która obejmuje nie tylko Europę, lecz także cały świat. Kryzys trwa od wybuchu wojny w Ukrainie, lecz mimo (w znacznej mierze) złagodzenia jego skutków, wszystko wskazuje na to, iż w przyszłości możemy spodziewać się znacznie więcej podobnych problemów.
ZESZŁOROCZNE BILBOARDY OSKARŻAJĄCE UNIĘ O WYSOKIE CENY ENERGII/FOTO:PIOTR MOLECKI/EAST NEWS
Jeśli Unia chce przetrwać, musi nauczyć się radzić sobie z sytuacjami kryzysowymi, a także wywołanymi nimi nastrojami, otwarcie wychodząc im naprzeciw. Póki co, sytuacja nie jest jeszcze tragiczna. Nawet w krajach takich jak Polska, których rządy niejednokrotnie otwarcie wchodzą w konflikt z unijnymi instytucjami i ich przedstawicielami, poparcie dla członkostwa w UE pozostaje duże. Nie sposób nie dostrzec postępu, jakiego dokonała w ciągu ostatnich lat RP; istotna część napędzających go reform i inwestycji finansowana pochodziła z unijnych funduszy.
Co jednak, gdy pieniądze zostaną znacznie ograniczone? Jest to bowiem realna perspektywa, z którą należy się mierzyć. W przypadku akcesji Ukrainy do UE, gdzie standard życia pozostaje znacznie niższy niż nad Wisłą, polskie statystyki zostaną siłą rzeczy wywindowane w górę, co będzie się przekładać na znaczące zmniejszenie unijnego dofinansowania. Kluczowym jest, aby zawczasu o tym mówić, a także by upewnić się, iż deklaracje prounijne nie kończą się na pieniądzach z Brukseli. Jeśli antynunijne tendencje (nie tylko w Polsce, lecz także w innych państwach wspólnoty) istotnie wzrosną, nie sposób będzie ocenić, czy struktury wspólnoty zdołają przezwyciężyć ten trend. Negatywna odpowiedź na to pytanie kwestionuje samą zasadność dalszego istnienia Unii.
QUO VADIS, UNIO?
Przed Unią stoi wiele wyzwań; reformy są nieodzowne. Choć stało się to już pewnym truizmem, należy o tym dyskutować – waga problemów z jakimi już mierzy się i będzie się mierzyć w przyszłości UE jest bowiem ogromna.
Mówiąc o Unii i jej problemach, trzeba natomiast pamiętać o jednym – to jedyna inicjatywa w historii, której udało się na tak długi okres czasu zjednoczyć rozrywaną od wieków przez konflikty Europę. Podwaliny pod jej istnienie położono na kilka lat po zakończeniu II wojny światowej, jednego z najstraszniejszych wydarzeń w dziejach. Dekady później pozwoliła ona na stosunkowo łagodne i efektywne zintegrowanie odizolowanej Europy Wschodniej z resztą kontynentu, zapewniając jej bodziec umożliwiający gwałtowny rozwój i wyjście z postkomunistycznej zapaści gospodarczej.
W interesie europejskich przywódców – lecz także każdego z nas – leży by te korzyści zostały utrzymane. Potencjał, który dalej kryje w sobie Unia, jest wciąż większy niż ryzyko jej rozpadu. Dla Europy nie ma innej alternatywy – rozproszone państwa europejskie, nawet takie jak Niemcy czy Francja, nie są w stanie samodzielnie rywalizować z USA czy Chinami. Grając samodzielnie są skazane na kompletną marginalizację. Niezbędna jawi się Unia grająca do jednej bramki, reprezentująca interesy wszystkich graczy europejskich. Trzeba jednak w pełni zdać sobie sprawę z tego, że sytuacja na arenie międzynarodowej znacznie się zmieniła i w sposób odpowiedni oraz realistyczny podejść do wyzwań, jakie się z tym wiążą.