Kardynał Zen już niedługo stanie przed sądem. A wsparcia od Stolicy Apostolskiej prawdopodobnie nie dostanie.
„Tu jest ten, co staje do walki z procą” – miał powiedzieć z pogardliwym uśmiechem papież Franciszek na widok Kardynała Josepha Zena. Hongkoński prałat to z jednej strony najostrzejszy krytyk komunistycznego reżimu, panującego w Chinach, z drugiej – bękart Watykanu. W jaki sposób znalazł się na tak dziwnej pozycji?
Zamiast Disneylandu, walka o lepszy byt
Zanim znajdziemy odpowiedź na pytanie ze wstępu, warto wrócić do dwóch okresów, które na postawie i poglądach Zena odcisnęły największe piętno: dzieciństwa i młodości. Ten pierwszy upłynął mu w ciasnym domu, z pięcioma siostrami, młodszym bratem, matką, przedwcześnie zmarłym ojcem i nędzą zaglądającą im w oczy.
Drugi zaś, przypadający na lata zaraz po zakończeniu II Wojny Światowej, to posępny akapit podyktowany przez komunistów z Chin. Kiedy w 1949 r. doszli oni do władzy – rok po podjęciu nauki przez Zena u salezjanów – krajem wstrząsnęły prześladowania chrześcijan. W obliczu nowych społeczno-politycznych warunków, Zen z marszu został pozbawiony kontaktu z rodziną. Niedługo później dotarły do niego dwie fatalne informacje – najpierw o śmierci matki, potem o relegacji jego brata ze studiów. Co więcej: z powodu obecności księdza w rodzinie.
Kard. Zen w trakcie manifestacji/ Fot. Kin Cheung
Choć z biegiem czasu pojawi się jeszcze szereg innych powodów, już ten wycinek z życia Kardynała może stanowić uzasadnienie jego żarliwego sprzeciwu wobec komunistycznej władzy. Pewną nadzieję wlał w jego serce okres, gdy prefektem Kongregacji ds. Ewangelizacji Narodów został Jozef Tomko, bo Słowak darzył Zena sympatią i pomagał mu piąć się w duszpasterskiej hierarchii. Dzięki protekcji europejskiego kardynała, Zen dostąpił dwóch awansów: najpierw Jan Paweł II mianował go biskupem pomocniczym hongkońskiej diecezji, a później Benedykt XVI – kardynałem.
Sprawiło to, że postulaty i światopogląd księdza z Azji w końcu dotarły do Stolicy Apostolskiej, a regularnie zdawane przez Zena raporty o kondycji katolicyzmu w Chinach przez jakiś czas wydawały się preludium do reanimacji chrześcijaństwa w Państwie Środka. Jednak do czasu – kiedy roszczeniowość Zena zaczęła uwierać hierarchów, relacje wysokich watykańskich urzędników z kardynałem znacznie się pogorszyły. A gwóźdź do trumny wbił rok 2018.
Ugodowość problemem
Wtedy to Watykan udowodnił, że mimo upływu lat nadal wysoko ceni sobie tzw. ideę Ostpolitik. Polega ona na założeniu, że w relacjach z komunistami należy nie tyle kwestionować etyczność i moralność ich działań, co raczej osiągać z nimi kompromisy. Ten sprzed czterech lat dotyczył zaś znamiennego podziału chińskiego kościoła na dwa obozy: podziemny i oficjalny.
Pierwszy – mniej popularny, liczący zaledwie 30 biskupów i uznający zwierzchnictwo papieża – od czasu przejęcia politycznej pałeczki przez komunistów podlega nieustannym prześladowaniom. Natomiast drugi, co prawda kosztem permanentnej kontroli przez władze i propagandyzacji instytucji, liczy 40 biskupów więcej i może liczyć na w miarę harmonijny rozwój.
Zgodnie z umową zawartą przez papieża Franciszka (jej szczegóły nie są znane), oficjalni biskupi, często będący maskotkami rządu, zostali uznani przez Stolicę Apostolską, a w zamian chińscy rządzący zaakceptowali grupę działających w podziemiu duszpasterzy. Oprócz tego przy wyborze nowych biskupów decyzja rzekomo ma należeć do papieża (do tej pory wyłoniono sześciu takich hierarchów). Na czym – według Kardynała Zena – polega w tym wypadku problem?
„Dyplomacja taka jest”
Hongkoński duchowny uważa, że takie załatwienie sprawy tylko pogłębia szkodliwy podział kościoła w Chinach i zostawia komunistom większe pole do manipulacyjnych manewrów. Ponadto zaprzecza treści listu Benedykta XVI z 2007 r., w którym były papież stwierdził, że najlepszym lekarstwem na chińskie bolączki byłaby unifikacja obu kościołów.
To jednak nie wszystko, co frustruje Zena – otwarcie narzeka również na fakt, że Stolica Apostolska przygarnęła siedmiu ekskomunikowanych wcześniej oficjalnych biskupów, mimo że ci złamali celibat i mają dzieci. Zwraca też uwagę na to, że prześladowanie katolików w Chinach to wciąż zjawisko boleśnie aktualne, co ma świadczyć o braku skuteczności umowy z 2018 r.
Jak dotąd odnawiano ją dwukrotnie (co dwa lata), chociaż głosów sprzeciwu i niezadowolenia było więcej. Po tej stronie barykady stanął m.in. Mike Pompeo – sekretarz stanu administracji byłego prezydenta USA Donalda Trumpa – który głośno apelował do Watykanu o rezygnację z koncyliacyjnych rozmów z Chinami.
Tym wszystkim, którzy narzekają na mało sprawne wcielanie w życie postanowień przez Chiny i opieszałość w ich działaniach, Franciszek odpowiada: „Chińczycy mają takie poczucie czasu, że nikt nie może ich popędzać”. Do pozostałych zarzutów odniósł się lakonicznie w wywiadzie dla Reuters: „Dyplomacja taka jest. Kiedy stoisz w obliczu impasu, trzeba znaleźć możliwą, a nie idealną drogę wyjścia”.
Sedno sprawy
Zdaniem Zena pobłażliwe traktowanie komunistów przez papieża oraz jego pozytywny stosunek do lewicy, a negatywny do Stanów Zjednoczonych, mogą wynikać z faktu, że Franiczek dorastał w Argentynie. Jak pisze Piotr Bernardyn w „Tygodniku Powszechnym”: „Argentyna była często rządzona przez wojskowe dyktatury z poparciem Waszyngtonu. O los biednych ludzi troszczyli się tam zaś komuniści, sami politycznie prześladowani”.
Najbardziej jednak obrywa się obecnemu sekretarzowi stanu w Watykanie – kard. Pietro Parolinowi – którego Hongkończyk oskarża o manipulowanie wolą papieża. Podobny oręż wytacza wobec kard. Crescenzio Sepe, uznając, że kiedy ten został następcą wspomnianego Jozefa Tomki, nagle zabrakło w Stolicy twardej ręki w negocjacjach z Pekinem.
Kard. Pietro Parolin/Fot. multimediapastorale
A sytuacja faktycznie nie jest prosta. Rzeczywistość zdaje się bowiem dotkliwie negować argumenty tych watykańskich hierarchów, którzy wierzą w metamorfozę Państwa Środka w ostatnich latach. Będący u władzy Xi Jinping wymaga od kleru „kochania ojczyzny, wspierania socjalizmu oraz przywództwa Komunistycznej Partii Chin”, a jego despotyzm nie toleruje żadnego sprzeciwu w tej kwestii. W efekcie Kościół to dziś w Chinach – mówiąc wprost – zaledwie narzędzie politycznej batalii.
Recepta Zena jest klarowna: lepiej zrezygnować z członkostwa w katolickiej wspólnocie (a nawet z przyjmowania sakramentów) niż postępować wbrew swej woli i sumieniu. „Będziemy musieli nieco pocierpieć, żeby wzmocnić nasze oddanie wierze” – twierdzi.
W maju tego roku okazało się jednak, że „cierpienie” może dotknąć Zena bardziej personalnie, niż mógł się tego spodziewać.
Doigrał się
Zena aresztowano 11 maja. Uzasadniono to naruszeniem ustawy o „zmowie z obcymi siłami”. W Chinach za takie przewinienie grozi nawet dożywocie.
Pierwotna treść oskarżenia z czasem uległa zmianie: tym razem Zenowi postawiono zarzut złamania rozporządzenia o stowarzyszeniach. Dotyczyło to – rozwiązanej już – fundacji humanitarnej, która wspierała finansowo hongkońskich dysydentów.
Z racji, że nie była ona zarejestrowana, oskarżyciel musi udowodnić w sądzie, iż fundację można nazwać stowarzyszeniem w świetle prawa. Wówczas na Zena i resztę osądzonych (m.in. aktywistkę i piosenkarkę Denis Ho oraz walczącą o prawa człowieka Margaret Ng) czekać będzie wyrok. W tym wypadku raczej nie trafią oni jednak do więzienia. Prawdopodobnie dostaną karę w zawieszeniu albo wszystko skończy się na grzywnie. Oczywiście pod warunkiem, że postępowanie sądowe okaże się rzetelne i sprawiedliwe.
Areszt kardynała potępiły już Parlament Europejski i USA. Papież Franciszek jak dotąd nie zająknął się o zatrzymaniu Zena choćby słowem.
Fot. nagłówka: Bobby Yip
O autorze
Pochodzi z Krakowa, mieszka w Warszawie, studiuje prawo na UW. Interesuje się kinem, polityką i historią, sporo czyta i z zaciekawieniem śledzi wyniki rozgrywek piłkarskiej Ekstraklasy. W wolnych chwilach pisze i publikuje wiersze lub w nieskończoność odtwarza ulubione utwory na Spotify.