Przejdź do treści

Krakowskie Igrzyska Europejskie

17 maja w Centrum Olimpijskim w Warszawie oficjalnie podpisano umowę na organizację Igrzysk Europejskich 2023 w Krakowie i Małopolsce. Choć wydawać by się mogło, że wieść o międzynarodowej imprezie, przyciągającej sportowców z całego kontynentu, powinna spotkać się z ogólną satysfakcją i zadowoleniem, to w rzeczywistości sytuacja jest nieco bardziej złożona. Na pierwszy plan w tym dyskursie wysuwają się kwestie finansowe, a sen z powiek wszystkim zainteresowanym spędza wiecznie żywe pytanie: czy to się w ogóle opłaci? Albo – w podobnym tonie – czy organizacja takiego wydarzenia ma większy sens? W debacie publicznej oba te dylematy figurują już od jakiegoś czasu.

Igrzyska prawie olimpijskie

Zanim konkretnie o organizacji igrzysk w Polsce, warto najpierw nakreślić, czym ta impreza w ogóle jest. Nieczęsto spotyka się ją przecież na pierwszych stronach gazet, czy na okraszających serwisy informacyjne paskach telewizyjnych.

A zatem – Igrzyska Europejskie to wydarzenie analogiczne do igrzysk panamerykańskich czy azjatyckich. Różnica między nimi polega na tym, że zarówno w Ameryce, jak i w Azji rozmawia się o nich nieporównywalnie głośniej i częściej, zaś u nas ta impreza szerokim echem odbija się głównie w branży sportowej. Idea igrzysk, mających odbywać się na Starym Kontynencie, sięga jeszcze XX wieku. Wtedy jednak jednogłośnie stwierdzono, że taki pomysł nie ma prawa bytu, bo: a) podobnych zawodów jest już wystarczająco dużo, b) gdzie w pękającym w szwach od mnogości wydarzeń i różnych turniejów kalendarzu można coś takiego upchać?

Kiedy wydawało się, że wrzucone między opasłe sterty innych papierów i ustaw Igrzyska Europejskie raz na zawsze zapadną się pod ziemię, w 2010 r. wygrzebał je stamtąd prezes Chorwackiego Komitetu Olimpijskiego – Zlatko Mates – i przedstawił Europejskim Komitetom Olimpijskim. Po ponad dwóch latach gorących dyskusji, badań i zaciekłych negocjacji, zapadł werdykt: odbędą się! Zaraz potem wybrano gospodarza pierwszej edycji, czyli azerską stolicę Baku (jedynego kandydata), a wszystko stało się faktem w 2015 r., zgodnie z ustalonymi wcześniej warunkami, rok przed tymi najważniejszymi igrzyskami – olimpijskimi.

Turniej Europą nie wstrząsnął. Mimo to zainteresowanie części fanów i, co ważne, sportowców było na tyle zadowalające organizatorów, że cztery lata później taka sama impreza odbyła się w Mińsku. I choć przed telewizorem miliony widzów znów nie zasiadły, a do kieszeni sponsorów nie wpadły astronomiczne sumy pieniędzy, igrzyska ponownie spotkały się z przyzwoitym odbiorem uczestników.

A skoro tak, decyzja o organizacji następnych wydawała się niemalże oczywista. Bardziej zagadkowe było to – gdzie tym razem?

Kraków w roli głównej

Tak naprawdę o funkcji Krakowa jako miasta-gospodarza igrzysk mówiło się od 2019 r. (od początku był jedynym kandydatem). W tym czasie na drodze do organizacji imprezy pojawiło się jednak kilka wybojów. Jeden z nich polegał na początkowych nieścisłościach na linii Kraków-polski rząd, związanych z finansowaniem, drugi zaś odnosił się do miast, w których mają odbywać się niektóre z konkurencji. Sprawę dodatkowo opóźniła i skomplikowała rosyjska inwazja na Ukrainę, a wszystko zwieńczyły burzliwe i względnie mało entuzjastyczne nastroje krakowskiej społeczności.

Ten ostatni to zresztą sprawa z korzeniami już sprzed kilku lat. Warto bowiem przypomnieć, że w 2014 r. krakowianie odrzucili możliwość organizacji zimowych Igrzysk Olimpijskich w stolicy Małopolski. Masowy protest przybrał nawet w pewnym momencie formę inicjatywy społecznej „Kraków przeciw Igrzyskom”, a działający w niej prężnie aktywiści przekonywali, że takie przedsięwzięcie będzie zbyt kosztowne i prawdopodobnie się nie zwróci. W obliczu ich kampanii i głosów wielu innych mieszkańców Krakowa, pomysł z Igrzyskami Olimpijskimi wrzucono więc do kosza.

Zamiast tego w głowach władz miasta kilka lat później pojawiły się rzeczone Igrzyska Europejskie. A wraz z nimi kolejna fala wątpliwości i zniechęcenia po drugiej stronie barykady. Zwłaszcza, że w tym samym referendum, w którym skreślono zimową olimpiadę, mieszkańcy podsunęli pod nos prezydentowi – Jackowi Majchrowskiemu – inną ideę: budowę metra. I o ile był moment, w którym rozmawiało się o tym w Mieście Królów intensywnie i poważnie, tak obecnie temat ucichł do tego stopnia, że nie wiadomo choćby tego, jaki przebieg ma mieć podziemna kolej.

Magistrat na zarzuty rosnącej w siłę i rozmiar opozycji odpowiedział: igrzyska tak, wydatki nie. Te drugie miał pokryć rząd, a one same w sobie stanowić przyczynek do ubicia dobrego dealu ze stolicą. Do sprawy został przez Mateusza Morawieckiego oddelegowany wicepremier Jacek Sasin, który wręcz pałał optymizmem: „Jestem przekonany, że te igrzyska będą wielkim wydarzeniem, że te wszystkie obawy, które były wyrażane, co do organizacji igrzysk, będą już tylko dalekim wspomnieniem. Wszyscy będziemy się cieszyć z tego, jak znakomitą, wspaniałą, pełną emocji imprezę udało nam się zorganizować i jak wiele na tym skorzystaliśmy”.

I generalnie można było śmiało zakładać, że negocjacje – wobec tak dogodnego stosunku członka rządu – nie potrwają długo i w istocie „wszystkie obawy znikną”. Takowe się w końcu trochę przedłużyły, zmianie uległy też szacunki dotyczące kosztów. Dwa lata temu marszałek województwa Witold Kozłowski wysunął kwotę rzędu 150-200 mln złotych, z kolei poseł PO Aleksander Miszalski poszedł ze swoimi 400 mln o krok dalej. A jednak – oficjalnie zakontraktowane środki przekraczają 1,1 mld złotych!

Zaraz po poznaniu tej sumy, dowiedzieliśmy się również kto i ile dokładnie wyłoży na stół. I oto, jak donosi OKO. Press: „budżet wojewódzki pokryje 100 mln, kolejne 100 mln pójdzie z miejskiej kasy. O wiele więcej pokryje rząd, który dosypie 960 mln złotych z centralnego budżetu”.

Zaś Jacek Majchrowski zapewnia: ”Po igrzyskach pozostanie infrastruktura komunikacyjna, ale również przebudowany tor kajakarski przy ulicy Kolnej, zmodernizowany stadion Wisły, boisko do koszykówki trzy na trzy ”. A w sukurs idzie mu Witold Kozłowski, na wspomniane wyżej pytanie pt. czy się opłaci, prezentując swoje wyliczenia, według których igrzyska przełożą się na zysk wysokości 1,6 mld złotych (dochody z turystyki czy sprzedaży praw do transmisji).

Zbyt wiele niewiadomych

Rachunki Witolda Kozłowskiego trącą hurraoptymizmem. Tak się bowiem składa, że Igrzyska Europejskie nigdy nie biły rekordów oglądalności, a zatem przepowiednia o lesie rąk chętnych do emitowania zawodów właścicieli stacji telewizyjnych może minąć się z prawdą. Co więcej, na marketing igrzysk nie wpływa fortunnie fakt, że elita sportowców jak dotąd raczej starała się je omijać, a medale (m.in. w biegach na 100 metrów) zdobywali zawodnicy, którzy – nie ma się co oszukiwać – na Igrzyskach Olimpijskich pewnie nie powąchaliby nawet bieżni. Do tego dochodzą nieubłagane terminy: na wykonanie wszystkich prac przygotowawczych pozostało w Krakowie zaledwie 13 miesięcy. W tym czasie należy zająć się modernizacją stadionu Wisły Kraków (który swoją drogą w 2020 r. przyniósł straty w wysokości ponad miliona złotych), remontem hali krakowskiego AWF oraz przystosowaniem zalewu Kryspinów do organizacji zawodów kajakarskich.

Owszem, wszystkie za i przeciw zebrane razem nie wróżą różowego scenariusza. Ale nawet jeśli tak wielkie zyski, na jakie liczy Kozłowski, okażą się jedynie marną zachcianką, plusów nadal będzie kilka. Na przykład taki, że polscy sportowcy zaczną dysponować w Krakowie solidną bazą treningową. A to już coś.

O autorze

Pochodzi z Krakowa, mieszka w Warszawie, studiuje prawo na UW. Interesuje się kinem, polityką i historią, sporo czyta i z zaciekawieniem śledzi wyniki rozgrywek piłkarskiej Ekstraklasy. W wolnych chwilach pisze i publikuje wiersze lub w nieskończoność odtwarza ulubione utwory na Spotify.