Chyba każdy z nas miał kiedyś myśl – zostanę prezydentem mojego kraju. Kto przecież nie chciałby mieć realnego wpływu na życie społeczne i polityczne swojej Ojczyzny? Mnóstwo przywilejów, podziw i szacunek obywateli – dla wielu to wymarzony scenariusz zawodowej (a w tym wypadku stricte społecznej) kariery. W niedzielę 10 kwietnia we Francji przed szansą na spełnienie marzeń stanęło 12 polityków. Mimo podziałów od skrajnej lewicy, aż po skrajną prawicę, wszystkich łączyło jedno – pragnienie zwycięstwa. Choć kandydatów było dwunastu, dziś szansę na zamieszkanie w pałacu Elizejskim lub pozostanie tam na kolejne pięć lat, ma zaledwie dwoje.
Emmanuel Macron oraz Marine Le Pen – bo o nich mowa – już 24 kwietnia zmierzą się w decydującej drugiej turze wyborów. Do tej pory, kolokwialnie mówiąc, szli „łeb w łeb”. Ostatecznie w pierwszej turze urzędujący prezydent uzyskał poparcie 27,8% obywateli, z kolei Marine Le Pen 23,1%. Na ostatnim miejscu podium uplasował się Jean-Luc Mélenchon. Nic nie jest przesądzone – ciśnie się na usta na kilka dni przed ostatecznym starciem. Wprawdzie zarówno Macron, jak i Le Pen uzyskali dodatkowe dwa tygodnie, aby przekonać jeszcze niezdecydowanych wyborców.
Oboje jednak, w ostatnich dniach, prezentują dość nietypowe i dziwne – w aspekcie wojny w Ukrainie – stanowiska. Ich wypowiedzi przypominają bardziej próbę zniechęcenia wyborców do oddania na nich głosu aniżeli faktyczną walkę o prezydenturę.
Emmanuel Macron
Macron nieraz podejmował dziwne i zastanawiające, wręcz oburzające decyzje. Nie miał oporów, by kilka dni po rozpoczęciu wojny rozmawiać z Władimirem Putinem. Choć jego intencje były zapewne zupełnie inne – usiłował kreować się na prezydenta chętnego do rozmów i deeskalacji; długie rozmowy zdecydowanie nie polepszyły jego wizerunku w oczach wyborców i sukcesywnie oddalają go od reelekcji. Dyskusja z Władimirem Putinem nie jest jedynym zarzucanym Macronowi, nazwijmy to, grzechem. Urzędujący prezydent najpierw sprzeciwił się nazywaniu Putina „rzeźnikiem” (a warto zaznaczyć, że tym mianem określił Putina prezydent Stanów Zjednoczonych, Joe Biden), a później negował nazywanie haniebnej rosyjskiej rzezi z Buczy „ludobójstwem”. Zamiast tego scharakteryzował narody rosyjskie i ukraińskie jako „bratnie”, na co z oburzeniem zareagowało Ukraińskie MSZ. „Nie ma żadnych, również moralnych podstaw do tego, żeby rozmawiać o braterskich relacjach Ukraińców i Rosjan” – grzmiał rzecznik resortu dyplomacji Ołeh Nikołenko. „Braterski naród nie morduje dzieci, nie rozstrzeliwuje cywilów, nie gwałci kobiet, nie rani osób starszych i nie niszczy domów drugiego braterskiego narodu” – podsumował.
Każdy medal ma jednak dwie strony – w żadnym wypadku nie możemy stawiać znaku równości, czy też domniemywać cichej współpracy Emmanuela Macrona z Putinem. Prezydent Francji w swego rodzaju odwecie, domaga się unijnego embarga na rosyjską ropę i węgiel. „To, co się wydarzyło w Buczy, wymaga kolejnych sankcji” – mówił. Francja więc obok Polski i pozostałych krajów Europy środkowo-wschodniej najgłośniej domaga się odcięcia Unii od rosyjskich surowców. Na marginesie dodam, że największe wątpliwości w tej sprawie wyrażają Niemcy oraz Węgry z Viktorem Orbánem na czele.
Myślę więc, że śmiało możemy zakładać, iż intencją urzędującego prezydenta jest zakończenie wojny w Ukrainie. Choć nieraz podejmował, na pozór, głupie i niezrozumiałe decyzje, dąży do jak najsilniejszego uderzenia w Rosję. Z perspektywy interesu narodowego Polski, pozostałych państw sojuszu NATO oraz Unii Europejskiej zdecydowanie korzystniejsze jest zwycięstwo dziś urzędującego prezydenta. Choć za czasów swojej prezydentury zasłynął z niezrozumiałych decyzji m.in. związanych z ogromnymi restrykcjami sanitarnymi, czy protestami żółtych kamizelek jest definitywnie korzystniejszą, dla demokratycznego świata, opcją niż jego skrajnie prawicowa przeciwniczka.
Marine Le Pen
Powiedzieć o Le Pen, że jest sojuszniczką Putina to trochę tak, jakby nie powiedzieć nic. Często występująca wraz z Viktorem Orbánem (notabene również bliskim europejskim współpracownikiem Kremla) całą kampanię wyborczą sfinansowała pieniędzmi węgierskiego banku. Jeszcze pięć lat temu, przed wyborami prezydenckimi w 2017 roku, przekonywała, że „Aneksja Krymu w 2014 roku nie była nielegalna”. Dziś, w obliczu wojny w Ukrainie, twierdzi, że swoich słów nie żałuje. Co, łagodnie mówiąc, bulwersujące – raptem kilka dni temu w wywiadzie dla francuskiej telewizji stwierdziła, że obywatele chcieli, aby Krym wrócił do Rosji. „Krym jest rosyjski” – mówiła, nie kryjąc rozbawienia pytaniem dziennikarza. Choć wydawać by się mogło, że Le Pen swojej miłości do Putina nie kryje, wcale tak nie jest. Wszakże podczas jednej z jej konferencji prasowych, ochroniarze powalili na ziemię i wynieśli z sali młodą aktywistkę, która trzymała transparent oskarżający Le Pen o bliskie kontakty z rosyjskim zbrodniarzem.
Prezydentura Le Pen nie byłaby negatywna dla Europy i paktu NATO jedynie przez pryzmat wojny w Ukrainie. Liderka nacjonalistycznego Zjednoczenia Narodowego od lat utrzymuje negatywny stosunek do obecnego kształtu Unii Europejskiej. Choć nie jest zadeklarowaną zwolenniczką FREXITU, w swoim programie wyborczym kładzie nacisk na reformację Unii i przywrócenie jej „do korzeni”, czyli tzw. Europy Ojczyzn.
O wiele gorszym scenariuszem, jaki proponuje Le Pen, jest wycofanie Francji ze struktur dowódczych NATO. Co oczywiste, doprowadziłoby to do pogorszenia się statusu bezpieczeństwa państw sojuszu, w tym również Polski. Czy to koniec przykrych niespodzianek? Niestety nie. Plany względem NATO nie ograniczają się jedynie do opuszczenia wcześniej wspomnianych struktur dowódczych. Otwarcie propaguje również „realizację strategicznego zbliżenia między NATO a Rosją”, co brzmi absurdalnie chyba dla wszystkich zdrowo myślących, obserwatorów wojny w Ukrainie. Przynajmniej ja, jako obywatel kraju członkowskiego paktu północnoatlantyckiego i UE mówię stanowcze nie współpracy ze zbrodniarzem wojennym i bestialskim wojskiem, niszczącym dzielnice mieszkalne, gwałcącym kobiety i mordującym bezbronnych cywilów.
W tej sytuacji idealnie pasuje tutaj cytat, zamykającego podium pierwszej tury Mélenchon „Nie wolno oddać ani jednego głosu na Le Pen” – przekonuje kandydat lewicy. Z perspektywy Polaków, jak i wszystkich Europejczyków, zdecydowanym „mniejszym złem” jest kolejna pięcioletnia kadencja Macrona. Choć nie jest on kandydatem idealnym – ma swoje wady, jest gwarantem bezpieczeństwa wewnętrznego w strukturach sojuszu północnoatlantyckiego i Unii Europejskiej. Co prawda, urzędujący prezydent miewał swoje wpadki, m.in. kompromitujące, pozowane zdjęcia, czy wcześniej wspomniane plotki z Putinem, jednak jego, kolokwialnie mówiąc, „szkodliwość” jest zdecydowanie mniejsza od sytuacji, gdzie za sterami Republiki Francji siedziałaby Le Pen.
Fot. nagłówka: Francois Mori/AP
O autorze
Redaktor Prowadzący Gazety. W projekt zaangażowany od grudnia 2021 roku. Pisze o polityce, edukacji oraz organizacjach pozarządowych. Laureat programu „Liderzy Innowacji”. W wolnym czasie smakosz kawy, amator książek i miłośnik nauk społecznych.