Przejdź do treści

500+ nie rozwiąże problemów polskiej demografii

close-up photo of assorted coins

40 000 000 000 złotych. Mniej więcej tyle rocznie kosztuje program 500+. Złośliwi powiedzą, że statystyczny Polak nie potrafi przeczytać na głos podanej wyżej astronomicznej kwoty. W tym przypadku przyznaję złośliwym rację, ale też przychodzę z pomocą. Mowa tutaj, Drogi Czytelniku, o czterdziestu miliardach. Nie ma sensu dywagować, czy to dużo, czy to mało, bo odpowiedź jest chyba jasna. Warto zadać sobie jednak inne kluczowe pytanie. Czy warto?… 

…ale co warto? Wydawać takie pieniądze, żeby dzieciom i rodzinom w Polsce żyło się lepiej? Może i warto. W końcu lepiej jest mieć 500 zł, niż ich nie mieć. Ta matematyka jest już dobrze znana statystycznemu Polakowi. Jednak nie tylko tą logiką kierowano się w 2016 roku, gdy program 500+ był wcielany w życie. Zresztą, nawet na stronie internetowej Ministerstwa Rodziny i Polityki Społecznej widnieją aż trzy główne postulaty; poprawa sytuacji demograficznej, redukcja ubóstwa wśród najmłodszych, inwestycja w rodzinę. Wyraźnie widać, który cel jest zapiany jako pierwszy. Przyjrzyjmy się jemu na moment.

Zawsze, gdy słyszę pojęcia „współczynnik dzietności” lub „prosta zastępowalność pokoleń”, mam przed oczyma przeróżne prawicowe media z 2015/2016 nagminnie straszące upadkiem cywilizacji łacińskiej z powodu masowej imigracji z Bliskiego Wschodu i niskiej rozrodczości rdzennych Europejczyków. Jak mantra- a może raczej modlitwa, w końcu to prawicowe media- bywała wtedy powtarzana liczba 2,1. Słusznie, bo tyle powinien wynosić współczynnik dzietności, aby zapewnić prostą zastępowalność pokoleń. Kopiując-wklejając Encyklopedię Zarządzania, współczynnik dzietności to liczba dzieci, które urodziłaby przeciętnie kobieta w ciągu całego okresu rozrodczego, a prosta zastępowalność pokoleń to stan, kiedy liczba urodzeń i zgonów jest sobie równa i co za tym idzie, populacja ludzi nie zmienia się w długim okresie. Polska w tej kwestii robi znowu za Chrystusa Europy, bo nasz współczynnik dzietności szoruje po dnie od wielu lat. W 2018, średnia europejska wynosiła 1,55. W Polsce współczynnik dzietności umieścił się na poziomie 1,46. Inne dane dla Polski; 2016 (rok wprowadzenia 500+) -1,39, 2019-1,42. Jak  widać najważniejszy cel programu 500+ nie został zrealizowany (pomijam 0,05 wte i wewte). Dla odmiany, oczekiwana długość życia Europejczyka szybuje w górę; 78,2 lat życia dla mężczyzn i 83,7 lat dla kobiet. I tu pojawia się konkluzja; będzie nas coraz mniej i będziemy coraz starsi, jako społeczeństwo.

Gdyby współczynnik dzietności zależał od tego, jak bardzo dane społeczeństwo jest konserwatywne, Polska z pewnością byłaby w czołówce europejskiej. W rzeczywistości jednak najlepiej wypada Francja, plasując się na poziomie 1,9-2,0. Zwróćmy uwagę na to, że dla rodowitych Francuzek  współczynnik wynosi 1,7. Nie mówmy więc, że w państwach Europy Zachodniej rodzi się relatywnie więcej dzieci, tylko dlatego, że u nas nie ma imigrantów. Warto też dodać, że na razie, tylko Hiszpania, Portugalia, Włochy, Węgry, Rumunia, Grecja i Słowacja mają niższy lub taki sam współczynnik co my. Warto zapamiętać te kraje, bo będą się jeszcze przewijać w tym artykule.

Obserwując różne trendy w Europie, Jakub Piotr Klimaszewski z portalu Operator Finansowy zwrócił uwagę na szereg ciekawych zależności rynku pracy ze współczynnikiem dzietności. Większość danych opiera się na badaniach przeprowadzonych przez Bank Światowy i OECD. 

Na pierwszy ogień niech pójdzie odsetek umów na część etatu. W krajach takich jak Polska, Węgry, Grecja czy Słowacja, innymi słowy, tam, gdzie rodzi się mało dzieci, odsetek ten jest niski. Dla zwykłego człowieka mieszkającego w jednym z tych krajów oznacza to tyle, że mało prawdopodobne jest wynegocjowanie elastyczniejszych godzin z pracodawcą, co zmusza do pracy w klasycznym systemie od 8 do 16 od poniedziałku do piątku. W takim reżimie czasowym zdecydowanie trudniej wychowuje się niemowlę, nie wspominając już o noworodku.

Innym istotnym problemem są też tzw. umowy śmieciowe. Co to jednak znaczy pracować na śmieciówce i czemu aż tak godzi w godność ludzką, że aż Lewica chce z tym walczyć? Oficjalnie umowa śmieciowa jest umową o dzieło, ale zawartą dla stanowiska, dla którego powinno się zawrzeć umowę o pracę. Wykonawca „dzieła” nie jest objęty  ubezpieczeniami ZUS, co  znacząco obniża koszty jego zatrudnienia. Znacznie obniżona jest zarazem stabilność  i bezpieczeństwo stanowiska pracy. Zobrazuję to przykładem; kobiecie pracującej  dotychczas na śmieciówce rodzi się dziecko. Po roku przerwy wraca do pracy i zastaje inną osobę na stanowisku. Simple as that.

W Europie, odsetki umów o dzieło są najwyższe w Polsce, Hiszpanii, Portugalii i Włoszech. Po raz kolejny padają tutaj kraje borykające się z najniższymi wskaźnikami dzietności. Wysuwam śmiało hipotezę, że bardzo dużą część tych umów stanowią właśnie śmieciówki”. Utrata dotychczasowego stanowiska jest, jak widać, czynnikiem, który zniechęca do urodzenia kolejnego, tak bardzo potrzebnego Polaka.

Warto poruszyć też inną kwestię, pozornie niezwiązaną z pracą. Chodzi mi tu o przedszkola i żłobki. O ile jeszcze dostępność tych pierwszych jest akceptowalna, to już ze żłobkami pojawia się problem w postaci niskiej podaży. Ponadto, placówki te często bywają oddalone od miejsc pracy rodziców, co jest jeszcze bardziej problematyczne i czasochłonne na co dzień. W czasach PRL-u często można było spotkać przedszkola zbudowane tuż przy zakładach pracy. Nie czuję żadnej nostalgii do tamtych czasów, bo, umówmy się, obecnie wiele innych rzeczy robimy efektywniej, niż robiliśmy pod jarzmem ludu pracującego, ale to konkretne rozwiązanie jest warte uwagi. W centrum Warszawy już można znaleźć prywatne żłobki i przedszkola dla pociech ludzi pracujących w pobliskich biurowcach. Podobne rozwiązanie można by wprowadzić w całej Polsce. Nie proponuję tu stuprocentowej prywatyzacji. Zmierzam tylko do tego, że wielką filozofią nie byłoby wydzielenie dwóch pomieszczeń, z zabawkami i sprzętem do odgrzania jedzenia oraz jedną opiekunką w dużej firmie, gdzie przebywałyby dzieci pracowników. Na dodatek, rodzic w każdej chwili może wstać zza biurka i zajrzeć do swojego dziecka, co zapewnia komfort psychiczny, a co za tym idzie, zwiększa efektywność pracy.

 Przywołane powyżej pomysły wcielone w życie umożliwiałyby młodym ludziom powiększenie rodziny bez ryzyka drastycznego nadszarpnięcia kariery zawodowej. Teraz, na koniec, cofnijmy się do początku; czy warto wydawać 40 miliardów złotych rocznie na 500+? Wierzę, że przy dobrych chęciach i za taką kwotę można wystarczająco wspomóc firmy do stworzenia przyjaznych warunków wychowywania dziecka i realizacji kariery zawodowej pracowników. Jeśli 500 zł na dziecko nie zachęca Polaków do zwiększenia dzietności, to co właściwie mamy do stracenia?

O autorze

Bycie redaktorem w Kongresach motywuje mnie (i czasem też zmusza) do prowadzenia sporego researchu, by mieć chociaż wrażenie, że wiem o czym piszę.